Nie mam ostatnio w ogóle czasu na to, żeby tu zajrzeć.
Niby żyję, ale tak po cichutku, że nikt nie zauważa. Może dobrze, może źle. Ciągły smutek i przygnębienie nie wyczerpuje mnie już tylko psychicznie, ale i fizycznie. Kiedyś upadnę po prostu gdzieś na chodniku i już nie wstanę. Dziwnie jest. Cholernie dziwnie. I czasem już nawet myślę, czy by nie poprosić mamę o umówienie mnie na jakąś wizytę u psychologa, bo może jeszcze jest szansa na ratunek. Ale potem całe życie wywraca mi się do góry nogami, moje relacje z mamą pogarszają się i znowu zamykam się w sobie, płaczę i palę o 5 nad ranem siedem papierosów pod rząd. Chciałabym, żeby ktoś mnie uratował, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Życie bez odchudzania? Życie bez ciągłej chęci skończenia ze sobą? Tak się w ogóle da? Chyba nie. Chyba to nie dla mnie. Urodziłam się po prostu jakaś dziwna i taka już umrę. Przykre.
Czas schudnąć grubasku.