Żyjemy w nieustającym napięciu, które generuje jakaś odgórna cykliczność - byle do piątku, byle do świąt, byle do wakacji i emerytury. Wplątujemy się w dziwaczny bieg wydarzeń i mamy wrażenie, że wszystko dzieje się poza nami; chodzimy do szkoły, rodzimy się i umieramy w tym samym miejscu, które oglądamy przez długie lata, żyjemy w poczuciu szarości, a monotonia przygniata nas do ziemi. Codziennie zabijamy się dla czegoś, co sami wykreowaliśmy: praca, dom, siłownia, znowu dom, nauka. I nieustannie, z pokolenia na pokolenie - skończ szkołę, zdobądź wykształcenie, znajdź partnera, rozmnóż się i rób to, co robią wszyscy wokół, bo przecież na tym opiera się norma. Tylko kto określa jej ramy?
Doszłam do wniosku, że czas nie istnieje, a wszystko to, w czym uczestniczymy, jest sztucznym wytworem nadającym jakikolwiek sens. Klękamy przed doktorami habilitowanymi i głowami państw, zapominając, że tkwimy w tym bagnie wszyscy razem; wszyscy razem śpimy i oddychamy, wszyscy miewamy problemy gastryczne, wszyscy znajdziemy się kiedyś tam, skąd rzekomo przybyliśmy. Każdy z nas jest zwykłym zlepkiem marnych komórek i cała ta otoczka, w której wijemy się jak świeże pstrągi, przeminie szybciej, niż zdążymy zauważyć. Czy jest zatem sens brać życie zupełnie na poważnie?
Z pełną powagą twierdzimy, że jesteśmy lepsi od zwierząt. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że funkcjonujemy na jednej płaszczyźnie, którą generuje instynkt, bezrefleksyjna żądza i podświadoma chęć przetrwania. Pielęgnujemy w sobie to, co otrzymaliśmy w spadku po przodkach, powtarzając te same błędy i topiąc się w tej samej kałuży niewiedzy, jakkolwiek byłaby ona brudna i głęboka. Trudno być człowiekiem.
Najtrudniej jednak odnaleźć się w dzisiejszym świecie, świecie wszystkiego i niczego, każdego i nikogo - świecie sprzeczności, ścierających się ideologii i przesycenia. Z jednej strony każą nam akceptować siebie, z drugiej jednak zachęcają do bycia uosobieniem kalokagatii, ideałem w czystej postaci, którego głównym ziemskim zadaniem jest nieustanne wchodzenie na szczyt. Ja także wpadłam w sidła popkultury z wszystkimi jej dobrodziejstwami, prowadzącymi tak naprawdę tylko do jednego - wzbudzenia fikcyjnej aprobaty. Złudnej, ale niesamowicie uzależniającej, prowadzącej do zakłamania lustrzanego odbicia, urywającej łączność serca i rozumu. Kiedy powiedzieć sobie dość?
Był piękny dzień, wiosna wchodziła drzwiami i oknami, a serce tańczyło w rytm śpiewu ptaków. Szłam leśną ścieżką i upajałam się zapachem pierwszych pąków, ściskając w dłoni telefon. Nieduży, biały, obecny zawsze i wszędzie, towarzyszący w każdym momencie życia. Pierwszy przystanek - zdjęcie drzewa. Drugi przystanek - zdjęcie gałęzi. Trzeci przystanek - zdjęcie mnie. Żeby, broń Boże, nie umrzeć w ludzkiej pamięci, niezmiennie stać na piedestale i wysyłać proste, ubogie w treść przekazy - zobaczcie, jakie mam fajne życie!
Kiedyś zabijały nas konflikty zbrojne i głód, dzisiaj zabijamy się równoległym światkiem kiczowatych kłamstw. Opanowaliśmy do perfekcji sztukę manipulacji, której nawet nie jesteśmy świadomi. Nie możemy odnaleźć prawdziwego sensu, więc szukamy prostego sposobu, aby nie zginąć. Kiedy rzeczywistość odbiega od tej upragnionej, zostaje nam jedno - uzyskanie sztucznej aprobaty, będącej złudnym potwierdzeniem sensu naszej egzystencji. Bardzo łatwo otrzymać pochwałę w internecie, a jeszcze łatwiej wejść w to całym sercem, stopniowo uzależniając się od fikcji perfekcjonizmu; szybciej uwierzymy w sens własnych działań, jeżeli zostaniemy nagrodzeni, a to już czysty behawioryzm.
W erze selfie pochłaniają nas wszechobecne kreatury, które żądają pochwały tak, jak ogień pragnie tlenu. Bezwstydnie prezentujemy usta, uśmiechy, korzystne pozycje i wypięte pupy, nie dopuszczając do siebie słów krytyki. Dzielimy się wszystkim, co nas otacza - obiadem, pomalowanymi paznokciami, odchudzonym udem, kawałkiem drogiej torebki i partnerem, aby spojrzeć na siebie tak, jak mogą patrzeć inni. Pochłania nas nieustanna quasi-kreacja, w której stajemy się albo wielkim kimś, albo małym nikim, o czym decydujemy sami. Promujemy kogoś, kogo nazywamy sobą - okazuje się on jednak zupełnie obcym człowiekiem.
Przejrzałam na oczy, kiedy w blasku pierwszych wiosennych promieni nie potrafiłam uwolnić się od telefonu, próbując dorównać tym, którzy tego dnia wielkie kreowanie mieli już za sobą. Żyjecie na poziomie - zjedliście ładne obiady, odwiedziliście piękne miejsca, zrobiliście korzystne zdjęcie twarzy i kupiliście coś, czego można Wam pozazdrościć. Ja jestem dzisiaj w lesie i też bawię się świetnie, próbując uchwycić coś, na czym możecie zawiesić oko. Drzewo? Gałąź? Ja? Fakt, schudłam, ale wciąż jestem tak szeroka, jak wysoka, więc ostatnia z opcji zostanie na później.
Drzewo, gałąź... Ach, jak bardzo mam to gdzieś!
***
Pozostając w łączności z własnym organizmem powoli usuwam się z internetu. Nie jestem modelką, aby zalewać go autoportretami; nie mam zdolności gimnastycznych, aby ukazywać ciekawe możliwości ludzkiego ciała; nie przypominam znawcy mody, aby czynić outfitowe selfie; nie podróżuję na tyle często, aby dzielić się pięknymi widokami. Nie mam zdolności plastycznych i nie jestem bogata, nie jadam na diamentowych talerzach i nie ma we mnie nic - oprócz chęci pisania - czym mogłabym się dzielić. Żyję, oddycham i coraz bardziej lubię siebie, więc reszta nie jest mi potrzebna.
Bądźcie szczęśliwi!
Inni zdjęcia: Zamek Czocha purpleblaackSparta 2praga - Opava wroclawianinMalina lepionkaSikora bogatka slaw300Troska. rainbowheroineNie ma Ciebie rainbowheroine‘Nie chciała się zgodz martawinkel9 / 03 / 25 xheroineemogirlx1407 akcentovaTurkusowo, fioletowo i w Pumie xavekittyx