Niedługo minie dwudziesty pierwszy rok mojej egzystencji na tym dziwacznym świecie, a ja wciąż bujam gdzieś w przestworzach, błądzę niczym mydlana bańka i tylko czekam na zderzenie z szorstką rzeczywistością. Kolejny raz dopada mnie gruntowna dezorientacja, która trafia w sam środek potylicy i z premedytacją powala na kolana.
Boże drogi, co ja tutaj robię? Kto zaprowadził mnie do krainy wiecznego cierpienia, bólu i społecznego niedostosowania? Dlaczego po prawie dwóch latach od wyboru zaczynam się dusić, wylewać hektolitry wewnętrznych łez i tęsknić za czymś, czego nigdy nie zaznałam?
Życie regularnie płata mi figle, zaciągając w przerażające zaułki - podążam za nim ślepo. Jeden zaułek to ulica pełna dziennikarzy, którzy wielki tupet łączą z ogromną siłą przebicia, więc nie mogę z nimi zostać. Kolejny to plac filologów - pięknych, ale zamkniętych w ścisłych ramach literatury. Odwracam się. Dochodzę do skweru lekarzy, nie potrafię się jednak z nimi porozumieć; tym, którzy siedzą na najniższych piedestałach, nie dorastam nawet do samych pięt. W końcu dochodzę do miejsca pedagogów, później wychowawców resocjalizujących i... dostaję siarczysty strzał w policzek, nakazujący jak najszybszą ucieczkę. Ja stoję, a oni mnie biją. I nie wiem, czy mam się w dalszym ciągu podkładać, czy raczej zmienić kierunek marszu. A może im oddać?
Głupieję. Przemieszczam się w schizofrenicznej próżni. Marzenia i zachcianki tworzą w tym momencie jedność, a ja całkowicie tracę rozum. Pozostało mi podziękować Panu Bogu, Zeusowi bądź latającemu potworowi spaghetti za trzy tygodnie ferii, dzięki którym mogę choć trochę ze sobą porozmawiać. Dawno nikt mnie nie rozumiał.