Piekło rozgrywa się na ziemi, po której chodzimy. W miastach, w których żyjemy, w domach, w których mieszkamy. W rodzinach, w nas samych. Piekło to nieodłączny element funkcjonowania, jedyny towarzysz od zawsze i na zawsze. Czeka w podziemiach serca i dojrzewa wraz z wiekiem - u jednych w formie dramatów dzieciństwa, u innych nieco później, kiedy w końcu zaczęli być szczęśliwi. Bez piekła nie ma życia, nie ma ruchu, jest zastój i marazm, ale ono, nieleczone, doprowadza do tego samego.
Jako dojrzewająca nastolatka doszłam do wniosku, że najlepiej byłoby oderwać się od wyrazu miłość - po prostu nikogo i niczego nie kochać. Nie kochać, a więc nie cierpieć; nie umierać z żalu przez krzywdę, śmierć, pożegnania. Byłoby się wówczas panem samego siebie, władcą myśli i emocji, realistycznie patrzącą i idealną wraz postacią, której nie złamie nic oprócz własnej transcendencji. Ale czy taka egzystencja miałaby w ogóle sens? Czy nie żyjemy właśnie po to, żeby kochać całym sercem, a później - całym sercem - płakać?
Obwiniam Boga i cały świat, zadaję nieskończone pytania, ale w głębi duszy czuję, że nie tędy droga. Biegnę na autobus, nie zauważam krawężnika i w jednej chwili leżę na ziemi. Co wówczas robię? Leżę, bo nie ma sensu wstać? Czekam, aż ktoś mnie podniesie? Przecież mimowolnie otrzepuję ubranie i idę dalej, jakby nigdy nic. Dlaczego więc jest nam tak ciężko, kiedy musimy podnieść się z upadku, ale emocjonalnego? Dlaczego się poddajemy?
Nigdy nie zrozumiem specyfiki życia, nie zaakceptuję warunków, które stawia każdego dnia niewinnym osobom - ze wszystkich cytryn bytu chciałabym jednak wycisnąć przepyszną lemoniadę, będącą owocem i kwintesencją tego, co beznadziejne i ludzkie. Cierpienie jest twórcze, a towarzyszczący nam krzyż otwiera oczy na wiele spraw. Może tak musiało być?
A może sens wcale nie istnieje?