Od ostatniego wpisu minęły trzy miesiące. Gdybym tylko mogła wrócić do tamtego czasu, mocno go chwycić i już nigdy nie wypuszczać...
Podobno nic nie dzieje się bez przyczyny. W całej swojej sytuacji staram się dostrzec jakiekolwiek pozytywne strony, ale momenami zwyczajnie nie potrafię - życie biegnie swoim rytmem, a ja kroczę wolno obok niego, zawieszona w jakiejś dziwnej próżni. Wszystko, co robię, stało się machinalne. Codziennie podnoszę się z łóżka i wiem, że muszę wstać, bo tak należy - z dnia na dzień zaczynam jednak przegrywać, bo zwyczajnie przestaje mi się chcieć.
Od miesiąca nie mogę wyleczyć się z przeziębienia. Leżę w pustym domu z gorączką i nie ma nikogo, kto byłby dla mnie tak czuły, tak dobry i tak bezinteresowny jak mama. Podobno wszystko trzeba odkryć samemu - i również przejść przez to zupełnie samemu. (Tove Jansson)
Czy po mnie w ogóle cokolwiek widać? A skądże. Jak zwykle maluję paznokcie, kupuję kosmetyki, rozmawiam z ludźmi na uczelni, zdarza mi się nawet wyskoczyć do pubu i obejrzeć komedię. Nie stwarzam podstaw do myślenia, że cokolwiek może być nie tak. Jestem genialną aktorką i wspaniale mydlę oczy wszystkim dookoła, a zwłaszcza samej sobie, zagłuszając smutek i starając się go zabić. A kiedy ktoś się dowiaduje? No cóż, szok i niedowierzanie. Mówi, że jestem niesamowicie silna, bo on na moim miejscu usiadłby, płakał i w ogóle nie wiedział, co zrobić. Proszę uwierzyć, ja też nie wiem. I daleko mi do siły. Staram się po prostu wierzyć, że wszystko jest po coś, że skoro zdrowie nie opuściło chociaż mnie, muszę to wykorzystać i żyć. Od dwóch miesięcy stoję na ringu i walczę. Momentami wydaje mi się, że jestem na dobrej drodze do zwycięstwa; innym razem myślę, że koniec mnie samej jest bliższy niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Tak naprawdę każdy z nas walczy na ringu własnego życia. Walczy również najbliższa mi osoba, tyle że w szpitalu.