Budzę się...godz. 5.55...pierwsze nanosekundy i już pojawia się ta pierwsza myśl. TY.
Ironia losu, nawet ja tak nieznośnego bólu nie potrafię zadać.
Do jasnej ku*wy, co za mroźny dzień.
Trzęsę się, lecz nie od zimna, nie czuję go nawet, bo wewnątrz poziadam własne źródło zimna.
Przeciąg, podarta zasłona, śnieg na podłodze, cisza...
Koniec.
Nie potrafię posklejać potłuczonej szklanki, nie posiadam takiego kleju.
Za dużo odłamków, za dużo strat.
Skomplikowane. To chyba najlepsze okreslenie.
Trzęsę się znowu, czas mija, wokól cisza, chwilowa samotność i brak zajęcia, aby nie myśleć...
Boso, pewnie, zatruwam płuca.
Tak świadomie pomogam Tobie realizować twój plan, plan destrukcji. Mojej własnej apokalipsy.
Powiedz mi tylko na pocieszenie, że jestem dobrą pomocnicą. Nie marudzę już przecież, milczę i słucham tego co mówisz, bo podobnież nie słucham... Spoko. Staram się.
W dupie mam tych, którzy beznamietnie okazują brak podzielności uwagi, w pewnym stopniu fałszywych ludzi, którzy jak małe dzieci cieszą się na widok cukierka zapominając o folijce, która go owija.
Zawiodłam się, ale w sumie to już to olałam. Tak się nie robi, ale cóż nowa maskotka, stara rzucona w kąt. Normalka.
Czekam. Ciagle. Już sama nie jestem świadoma, czy czekam nadal. To chyba uzależnienie. Ta po prostu ku*wa czekam i cierpliwość się kończy...
Powiedz, że jest inaczej, tylko o to Cię proszę, to chyba niewiele, prawda ?
idę zapalić, bo wtedy czuję i widze Ciebie.