Nagle masz wrażenie, że czas się zatrzymał. Nie możesz się cofnąć, ani pójść dalej. Świat wokół dalej pędzi, żyje swoim życiem, a ty stoisz w martwym punkcie. Szczytem twoich sił, możliwości i planów na wieczór jest leżeć i obserwować sufit. Albo ścianę. Albo - żeby było ciekawiej - raz sufit, raz ścianę a na dokładkę jeszcze paproch na dywanie. Najbardziej jednak boli fakt, że ten człowiek - przyczyna twojego obecnego stanu - żyje dalej. Spaliła za sobą mosty, wyłączyła myślenie i ruszyła dalej. A ty czekasz. Leżysz i czekasz aż spotka na swojej drodze jakiś znak, aż cokolwiek sprawi, ze na chwilę skieruje myśli znów na twoją osobę z jednym wnioskiem kurwa, przecież to była miłość. I wróci. Na to czekasz, a nikt nie jest w stanie ci obiecać, że to się wydarzy.
Moje serce umarło, rozsypało się na milion części i kawałek po kawałku umierało.
Moje serce umarło, choć dalej potrafi kochać.