Rano dzwoni ten Twój natrętny budzik, ni to piosenka, ni to drapanie paznokciami po tablicy. Jeszcze chce spać, jeszcze mi ciepło, pod kołdrą, od Ciebie. Potem dzwoni mój własny budzik i wiem, że czas się skończył. Robię kawę (a takie czynności o szóstej rano, potrzebują więcej skupienia, żebym zaparzyła lungo, a nie wstawiła do makinetki proszek do prania). Znajduję wybawienie w gorącej wodzie, która mnie rozbudza, więc po prysznicu, już z większą świadomością słodzę i zalewam sobie herbatę. Wchodzę z kubkami do pokoju i widzę, że jeszcze śpisz (albo intensywnie próbujesz). Myślę, jak dobrze by było wyrzucić w cholerę te telefony i położyć się obok. Zatrzymać się na moment, nie pójść do pracy, zapomnieć o obowiązkach. Ale nie robimy tego, wstajemy i dzielnie realizujemy swoje dni, a mi przychodzi to niespodziewanie lekko.
I gdy tak sobie o tym myślę, o całym zeszłym roku, to dochodzę do wniosku, że nie chce robić żadnego podsumowania. Było smutno, ciężko. Pracowałam na to, by było dobrze. Poznałam niewłaściwych ludzi. Odgrzebuje się z niektórych znajomości do teraz. Ale po co do tego wracać? Kiedy można rano leżeć i pić herbatę bez smutku, strachu i ciężaru