Umarło. Umarło wszystko co miało jakikolwiek sens.
Umarło. Umarło wszystko co mieć chciałam, mieć mogłam, co miałam.
Umarło. Umarło wszystko.
Czy człowiek kiedykolwiek coś sobie ułatwił?
Czy kiedykolwiek coś było proste?
Czy ja mówiłam, że to będzie proste?
Że ja jestem prosta?
Obiecywałam?
Sklejałam słowa z odłamków szkła,
które pobiłeś tej nocy,
rzucając lustrem o ziemię?
To była ta noc.
Dokładnie rok temu.
Wspomnienia trafiały do umysłu dwa razy mocniej,
z dwa razy większym przekazem,
z tęsknotą,
której być nie powinno,
ale była.
To wszystko trafiało do mnie
tak szybko,
uderzało mnie w twarz z prędkością światła.
Siedziałam w kuchni
całkiem ciemnej,
całkiem przytulnej,
całkiem samotna.
W ręku trzymałam swoją dumę,
a raczej to co z niej zostało.
Siedziałam
i miałam ochotę
zwymiotować nudę.
Siedziałam w kuchni
na zimnych kafelkach.
Idealnie czułam ich chłód,
który przebijał przez cienki materiał.
Gdyby tylko mogły mówić,
opowiedziałyby mi najpiękniejszą historię na świecie.
Swoją historię.
Uosobione bardziej
mogłyby uronić kilka łez.
Kochanie, gdzie moja trumna? Gdzie jest cholera moja trumna? Wszystko schowałeś? Kochanie, odezwij się. Miałeś ją przygotować na ten dzień. Miałeś wyłożyć haftowanym materiałem, miała wyglądać pięknie. Kochanie, gdzie moja wstążka, gdzie kwiaty, gdzie sukienka? Spóźnię się. Spóźnię się na swój własny pogrzeb, zejdź wreszcie. Oni nie będą czekać. Już późno. Kochanie, śpieszno mi!
Do tego boję się,ach boję.
Przestaję dodawać cokolwiek
na czas zahamowania czegoś
zwanego weną.