Tego roku zima przyszła ciepła. Czułam się trochę oszukana brakiem śniegu, ale w tamtej chwili nie miało to większego znaczenia.
Tamtego grudniowego poranka, na dwa dni przed świętami bożego narodzenia, gdy termometr wskazywał jeden stopień Celsjusza, po moim
sercu spokój rozlewał się jak ciepły, złocisty miód dodawany przy pieczeniu do pierników. Przez chwilę obserwowałam Twoją sylwetkę,
obróconą do mnie tyłem, kiedy mimo zakazu, paliłeś w otwartym oknie hotelowego pokoju. Podeszłam, opierając policzek o Twoje ramię, z
ciepłym uniesieniem kącików ust przyjmując dotyk Twoich warg na włosach, patrzyłam na roztaczające się naprzeciw nam morze, na linię na
której w dali widoczne były trzy statki, na której srebrzysta woda stykała się z niebieskim niebem i czułam że dzieje się coś niesamowitego... Przy
Tobie marzenia wynurzają się zza mgły, sprawiasz że nierzeczywiste staje się możliwe, że się spełnia. Spełniają się marzenia małej dziewczynki, życzenia
wrzucane z monetą do wody i zdmuchiwane ze świeczkami na kolejnych urodzinowych tortach. Z każdym kolejnym dniem stajesz się coraz bliższy,
jesteś coraz bardziej i mocniej, wyraźniej. Rozbierasz mnie ze wstydu pozwalając na bycie sobą ze wszystkimi swoimi niedociągnięciami. Dziękuję Ci.
Za widok morza o poranku w środku grudnia, za karmelową herbatę której zapach otulał przy świątecznych piosenkach tak przyjemnie że nawet
uregulowanie rachunku poszło w zapomniane. Za czułość i troskę którą czuję kiedy nosisz mnie na rękach i kiedy owijasz mi szyję szalikiem. Za bolące
mnie od śmiechu policzki. Za nieprzewidywalność, spontaniczność. Nawet za jazdę samochodem dwieście kilometrów na godzinę przy ulubionej
muzyce, jechanie za jakimś autem tylko po to żeby je prześcignąć i robienie sobie żartów z policjantów. Za to że po prostu czuję że żyję.
Liczę Twoje rzęsy, krótkie, ale ciemne i wyraźne, na zamkniętych, pogrążonych we śnie powiekach i sama spokojnie zasypiam.