Jedziemy samochodem pijąc gin z tonikiem na trzech do miejsca w którym niebo jest najcudowniejsze a obcy ludzie dają ci za darmo alkohol
i palenie i o nic nie pytają tylko jeszcze ściskają cię mocno i rozkładają ramiona żeby cię złapać kiedy biegniesz i się na nich rzucasz. Leżę z
Tobą na górce na kocyku na przeciw wyłożonego gwiazdami nieba i przyglądam się im, tym małym cekinkom, diamencikom porozrzucanym
na ciemnym granacie, których nie sposób byłoby zliczyć, w miejscu prawie pustym od ludzi, gdzie tylko przytłumiony dochodzi dźwięk muzyki,
palimy bongo, wciągamy w płuca narkotyk. Chodzę w Twojej bluzie za dużej o kilka rozmiarów i śpię w niej kiedy mi zimno bo Ciebie nie ma
obok. Jacyś ludzie przysiadają się do nas wieczorem z gitarą i bębnem i siedzimy w kółeczku śpiewamy piosenki. Krótkie chwile idealne.
Każdy dotyk i dźwięk zdają się być pomnożone kiedy zjarani idziemy na koncert reggae. Siedzę na Twoich ramionach nad głowami ludzi
kołyszę się w rytm muzyki a Ty i Twoi kumple uważacie żebym była bezpieczna w tym tłumie żeby nikt mnie nie potrącił nie zaczepiał.
Stojąc nogami na ziemi ocieram się o Ciebie jak kotka ruszam biodrami. Tak mi teraz dobrze tak idealnie. Zmęczona całym dniem po dwóch
godzinach snu prawie dobę temu przysypiam zwinięta w kłębek o trzeciej nad ranem na przednim siedzeniu obok Ciebie bezpieczna. Ten
czas mógłby nie kończyć się nigdy.