Trzeci raz na Kempie i trzeci raz niesamowite wspomnienia przywiezione z Hradec Kralove, które będą nas utrzymywać przy życiu przez cały, następny rok. Porównywać z poprzednimi edycjami nie ma sensu. Jubileusz, 10 urodziny były naprawdę huczne. Zwłaszcza jeśli chodzi o liczbę świętujących. W tym roku było to ok. 25 tysięcy fanów rapu z całej Europy, czyli rekord wszechczasów. Niestety przelożyło się to na spory chaos organizacyjny. Ale co z tego? Kemp to KEMP!!! Za rok wracamy znów ;)
Day #0
Zerowy dzień zaczął się dla mnie w sumie dobę wcześniej. Od 22 do 6 miałem zaplanowaną pracę. Nie dało się nic poprzesuwać więc moja wydajność nad ranem mocno spadła. A to głównie za sprawą kończenia pakowania i znoszenia bagaży na dół, do maćkowego auta. Punktualnie o 6 zapakowani po sam dach jak cyganie, z kijkami na flagę wyruszyliśmy na spotkanie przygodzie. Plany były ambitne, żeby do Hradec dojechać przed otwarciem pola namiotowego, czyli przed godziną 12:00. Może i by się udało, gdyby nie wrocławskie korki i tiry do spółki z ciągnikami na trasach przy samej granicy. Na miejscu byliśmy ok. 13 i nawet się ucieszyłem, że sporo miejsca wolnego na polu. Niestety zaraz okazało się, że wszyscy ludzie stoją w kolejkach po opaski... A te były niewyobrażalnie dłuuugie! Koszmar. Spędziliśmy z Maćkiem prawie trzy godziny, czekając na kultowe opaski, a potem czekało nas jeszcze stanie w kolejce do wejścia na pole. Na szczęście dziewczyny na długo wcześniej zajęły nam kolejki i mogliśmy po 16. powoli rozbijać się z namiotami. Tragedia. No ale po ogarnięciu miejscówki i skręceniu grilla przyszedł czas na chillout przy smażonych kiełbaskach i zakupionym w Kauflandzie Bozkovie. Późnym wieczorem wbiliśmy się na teren festiwalu bo mieli grać Tetris z Weną. Jednak były spore opóźnienia, a jak Polacy zaczęli już swój występ to w hangarze nie było już miejsca. Wobec tego udaliśmy się na rekonesans po festiwalowym miasteczku i tak zszedł nam pierwszy "wieczorek rozpoznawczy".
Day #1
Jak to na Kempie bywa nie śpi się dużo, a wstaje się przed 8. Po pierwsze dlatego, że słońce zaczyna grzać namiot, z którego robi się sauna. Po drugie, dlatego żeby się wbić przed kolejkami pod prysznic. Niestety w tym roku też było zbyt dużo chętnych do mycia w ciepłej wodzie i co jakiś czas zdarzały się awarie i przestoje. Jednak warto było, bo orzeźwiająca kąpiel po nieprzespanej nocy dodawała sił na kolejne godziny wielkiej zabawy. Chcąc zdążyć przed pierwszymi koncertami, udaliśmy się do miasta po Bozkovy w promocji. Nie ruszaliśmy auta bo był sajgon na parkingach, za to zrobiliśmy sobie półgodzinny spacerek do Hradec. Obkupieni w to co trzeba, sprytnie wbiliśmy się w prawie pusty autobus, tym razem pamiętając o kupnie biletów :D Z wszystkim uwinęliśmy się na tyle szybko, że zdążyliśmy na pierwszy koncert, otwierający festiwal. W międzyczasie Maciek przegrał w pokera 200 koron :P No ale usadowiliśmy się na kultowej "górce" i czekaliśmy. Na scenę wszedł czeski zespół Manźele, a po pierwszych rytmach ich kawałków wszyscy złapali się za głowę. No generalnie brzmią tak samo beznadziejnie jak nazwa ich składu. Niestety wygonili ludzi spod sceny po piwo, przez co musiałem znowu stać w kolejce po Gambrinusa za 35 koron. Po Czechach na scenę wbił Gural z ekipą i niezniszczalnym Marjanem Wyelkopolskym. Przećpany koncert, ale trochę śmiechu było. Chociaż to nie ten Gural, w którego byłem wpatrzony na koncercie w Metrze 6 lat temu... Po Guralu przerwa, czyli obejście miasteczka festiwalowego, sklepów, żarcia i chill na polu, oczywiście z grillem i Bozkovem w przeciekających kubkach ze Starbucksa :P W międzyczasie odbyła się też Bitwa O Kemping. Gieca jak zwykle nie dał rady, ale ogólnie jakoś ta inicjatywa traci klimat, a przede wszystkim poziom. Wygrał tak jak przed rokiem - Edzio. Na 22 szykowaliśmy się na psychodelicznych wariatów z Odd Future. Na wszelki wypadek nie zbliżaliśmy się za bardzo do sceny, bo oni różne rzeczy robią. Jednak jakoś się zawiodłem. Żadnego skandalu nie było, poza typem z publiki, który ze sceny skoczył w ludzi "na główkę". Sami raperzy na czele z Tylerem zagrali słabo, co potęgowała jeszcze beznadziejna akustyka. No totalny chaos i w sumie dobrze, że szybko skończyli bo widać było bardziej męczarnię, niż zajawkę. Mimo wszystko nie była to katastrofa, chociaż miała być petarda. Za to po Odd Future okazjonalny koncert w namiocie MaxFlo dał Okoliczny Element i mimo, że nie zostałem do końca to i tak widać było ten ich wariacki charakter na majku. Noc na polu jak to noc na polu, głośna i krótka. Za to w tym roku te noce były naprawdę wyjątkowo ciepłe! W ogóle pogoda była najlepsza w historii moich wyjazdów do Hradec. Taką samą za rok poproszę.
Day #2
Piątek jak na złość (chociaż w sumie zgodnie z prognozami) przywitał nas pogodą w kratkę. Niby ciepło, ale chmury co chwila się kłębiły nad naszymi głowami. W końcu spadł deszcz, ale taki ostrzegawczy. Po nim udaliśmy się na rekonesans do stoisk z ciuchami kiedy zadzwonił Gieca, że ktos się wbił nam na miejsce z namiotem. Poszliśmy to sprawdzić i okazało się, że jakiś idiota ustawił sobie namiot dokładnie na środku naszego obozowiska. Z jednej strony śmiech, z drugiej zdziwienie. Zwłaszcza, że namiot nie był przypięty śledziami, a w środku nikogo nie było. Były podejrzenia, że w środku leży jakiś trup... Looptroop :D W każdym razie długo nie myśląc wykolegowaliśmy niechciany obiekt z naszej przestrzeni i nieco się domknęliśmy namiotami, żeby już na pewno nikt się nam nie wbił na teren. Kiedy wszystko było zrobione zauważyliśmy przerażające, czarne chmury, z których momentalnie spadł deszcz. I to nie jakiś kapuśniaczek. Dorwała nas poważna ulewa, przez którą wiem, że muszę wymienić na przyszły rok namiot bo przecieka... Jeszcze próbowaliśmy owinąć maćkowy namiot folią malarską, ale wyszło to nam połowicznie. Burza trwała naprawdę długo i już myśleliśmy, że grozi nam jakiś większy potop. Na szczęście po kilkudziesięciu minutach wyszło słońce i mogliśmy spokojnie wysuszyć parę zmoczonych rzeczy. Później relaksacyjny standard. Spacerki, zakupy, grill, opalanie, sesje fotograficzne, Frisco, Bozkov. Ach, żyć nie umierać. W końcu przyszedł czas na koncerty. Chcieliśmy zobaczyć na scenie Mesa. Chwilę przedtem na naszych oczach Marian Wielkopolski spadł ze stołu w namiocie Szpadyzorni, wzbudzając przy tym aplauz i salwy śmiechu u jego białych kompanów. Mes jakiś na kwasie, kiepskawy koncert. To tak samo jak w przypadku Gurala nie to co parę lat temu, kiedy na koncerty takich osobistości czekało się z wypiekami na twarzy. Ja w piątek czekałem przede wszystkim na Hocus Pocus i M.O.P. No i się doczekałem. Kiedy zapadł zmrok na scenę wyszedł 20syl wraz z całą francuską orkiestrą HP i dali fantastyczny koncert. Światła, muzyka, bardzo fajna interakcja z publicznością, profesjonalizm. No i zagrane wszystkie klasyki, które chciałem. To się liczy najbardziej kiedy na coś czekasz i nagle to słyszysz. J'attends, Hip Hop, Onandon. No wrażenia po prostu nieziemskie. Potem na scenę wszedł Pharoahe Monch, którego koncert został spieprzony przez akustyka. Główna gwiazda praktycznie niesłyszalna, przez co "Simon Says" wyszło co najwyżej średnio. Szkoda. Aczkolwiek i tak cała ekipa od Moncha dała niezły popis. Przyszła kolej na ekscentrycznych Szwedów z Looptroop. Jakoś tak kątem oka tylko obserwowałem co dzieje się na scenie. Mogę powiedzieć, że bardzo fajne postaci sceniczne, ciekawy wizerunek i przede wszystkim świetne show. Poleciał Building, These walls don't lie. Naprawdę dobra rozgrzewka przed piątkową gwiazdą - murzynami z Brownsville. Na M.O.P. szykowali się wszyscy. Czekaliśmy na bomby i energię i to dostaliśmy! Chociaż chłopaki przekrzyczeli każdy kawałek to i tak widać było, że dają z siebie 110%. Na finał z Ante Up warto było stać i marznąć. Co prawda poprzedzony był dziwną, polityczną gadką nt. G.W. Busha, ale i tak na scenie był ogień, i to dosłownie! Po takim zestawie emocji ciężko było się połozyć spać.
Ciąg dalszy na poprzedniej fotce...