Trzeci raz próbuje coś tu napisać i trzeci raz nie wiem jak ująć w słowa to co czuje.
Ogromna pustka, samotność w tłumie, zerowa przynależność, poczucie odrzucenia, bycie niepasującym puzzlem do każdej z możliwych układanek.
Jak długo można iść przez życie i wiecznie tracić ludzi, w których wierzyło się, że będą, że poratują dobrym słowem w gorszym czasie. Jak długo można patrzeć jak wszyscy się odsuwają, bo nie chcą lub nie potrafią zaakceptować mojej rzeczywistości.
Bardzo niesprawiedliwym byłoby powiedzieć, że nie mam nikogo. Są ludzie o popieprzonych historiach czy Ci, którzy mają w sobie nieskończone pokłady akceptacji. Chwała im za to, że są, że potrafią i chcą mierzyć się z tym, co siedzi w mojej głowie, stanąć i pomoc walczyć z demonami.
A jednak są takie dni kiedy walka skazana jest na porażkę. Kiedy odsuwam od siebie wszystkich, tych dalszych, bliższych i bardzo bliskich i jak zagubiona kilkunastolatków płacze w poduszkę mają nadzieję, że ktoś przyjdzie i posiedzi ze mną w ciszy, zapyta co się stało, powie, że akceptuje.
Akceptacja.
Dlaczego ciągle czuję, że muszę o to walczyć?
Dlaczego zawsze sama siebie skazuje na porażkę?
Dlaczego życie tak dużo razy doprowadziło do tego, że gdy walczę pojawiają się przeszkody, których nie umiem pokonać, a nikt nie chce zawrócić i podać pomocnej dłoni?
Czy jest tu ktokolwiek?
Drogi pamiętniku, dobrze, że tylko garstka osób wie, że istniejesz, jak dobrze, że nikt o Tobie nie pamięta, jak dobrze, że nikt tu nie zagląda, a moje żale i smutki są tu bezpieczne.
Jak dobrze, że w niektórych miejscach całkowita samotność jest błogosławieństwem.