Ananas...
Czyli krótka historia o tym jak bardzo można zjebać i jak bardzo fajne rzeczy mogą z tego mimo wszystko wyjść.
Jest w niej oczywiście dyskusyjne piękna, ale niezaprzeczalnie długowłosa księżniczka,
Książę, któremu chwilowo gdzieś uciekł biały koń, ale srebrny Mercedes daje radę,
Czarny charakter z rudym kotem, intrygującym współlokatorem i masa magicznych eliksirów
A potem wszystko toczy się również iście bajkowo
Księżniczka znudzona życiem szaleje z Czarnym Charakterem, Książę przybywa na ratunek, którego nie do końca potrzeba, pojawia się moment dramatu, w którym reżyser przypomina sobie o motywie że "Szczęk" i uznaje, że to właśnie kolejna chwila, a której trzeba go użyć.
Co dalej?
Bajka wkracza na bardzo nowoczesne tereny. Księżniczka okazuje się być bardziej silna i niezależna niż ktokolwiek by się spodziewał, ale na pierwszy plan i tak wysuwa się szaloność planu wymyślonego w pewien długi, listopadowy i wyjątkowo nudny wieczór w pracy, ekhem, znaczy wieży.
Plan zakłada zwabienie księcia w pułapkę, w międzyczasie odwiedzenie sąsiedniego królestwa w celu wydania niewielkiej ilości złota.
Kolejny krok - nakarm współtowarzysza, wszak nie od dziś wiadomo, że najedzony człowiek ma mniejsze możliwości złoszczenia się.
Po skończonej uczcie oboje udali się na długi i zupełnie nierówna tycznych spacer w deszczu coby dotrzeć do książęcego zamku.
Nagle! Zwrot akcji!
Księżniczka obdarowuje Księcia prezentem, który ma tak wielki ładunek symboliczności, miłości, niemożliwości uwierzenia w niego i tak dalej i tak dalej, na gałęzi rozmawiały... To nie ta bajka, ale kto by się przejmował.
I tym niewielkim, świecącym Ananasem zaradna księżniczka zmieniła swe przyszłe losy, a także losy całego królestwa.
KONIEC.