32. Always and forever.
Nie byłam ani trochę opanowana, jak to uczą w szkołach pierwszej pomocy i podczas dzwonienia po pomoc. Chyba nic dziwnego. Właśnie znalazłam w moim własnym domu, w mojej własnej kuchni, mojego własnego ojca z raną kłutą w brzuchu, bez tętna. Do tego ten napis...
Pani po drugiej stronie słuchawki kilka razy dopytywała się o co chodzi. Miała ogromne wyzwanie, gdyż ja mówiłam albo płacząc - wtedy nie miała szans zrozumieć nic - albo zachrypnięta, przerażona i wysypująca z siebie słowa jak karabin maszynowy.
W końcu jednak przyjęła zgłoszenia, a ja natychmiast potem znów popędziłam do domu. Nie weszłam tam jednak. Usiadłam pod ścianą na klatce schodowej i zaczęłam płakać, kiedy uświadomiłam sobie dwie okropne rzeczy. Po pierwsze zostałam całkiem sama. Tata był moją jedyną rodziną. Boże, to trzeba mieć szczęście! Stracić dwie ważne osoby tego samego dnia. Stracić ojca i brata. A myślałam, że już będzie dobrze... Po drugie ojciec zapewne wplątał się w jakieś gówno i nie zdołał się z niego wygrzebać. "Nie pospieszył się."
Co to w ogóle ma znaczyć? Podpadł komuś albo był winny coś i nie wywiązał się z tego. Pełno tu takich typków, którzy za szturchnięcie go łokciem przez przypadek, chcą poderżnąć ci gardło. Poczułam jak ohydny dreszcz przeszedł mi wzdłuż pleców. Tata wplątał się w coś i zapłacił za to życiem. Kto mógł być tak okrutny i zrobić coś takiego?
A co teraz ze mną będzie? Nie mam jeszcze ukończonych osiemnastu lat. W prawdzie mało mi zostało, bo dwa miesiące, ale w świetle prawa nie mogę być jeszcze samodzielna. Boję się, że w końcu nadejdzie ten moment i będę musiała rozmawiać z kimś z opieki społecznej albo innej instytucji, która wielce będzie chciała mi "pomóc".
Pięć minut później do moich uszu doszedł dźwięk syreny i rozszedł się echem po całej klatce schodowej. Podniosłam się z ziemi i wyleciałam przed drzwi, by pokazać gdzie mają stanąć. W moją stronę jechała karetka i dwa radiowozy policyjne. Chwilę potem dojechał szpitalny karawan. Znowu zaczęły się pytania co, gdzie, kiedy, kto, gdzie byłam kiedy to się stało... najpierw od lekarzy, potem od policjantów. Chciałam wejść do mieszkania, ale mi nie pozwolil.
- Tam nie ma nic do oglądania dla nastoletniej dziewczynki. - mruknął starszy policjant z wąsem, zawołał jakiegoś młodziana i poszli tam, a mnie odciągnęła na stronę jakaś osoba. Dopiero kiedy staliśmy z boku spojrzałam na nią.
- Jestem stażystką. Nazywam się Amrita Bhaduri, ale mów mi po prostu Amrita, okej? - zapytała młoda hinduska. Duże, czarne oczy patrzyły na mnie z ufnością, a łagodny uśmiech próbował mnie uspokoić. Długie - takie miałam wrażenie - ciemne włosy były spięte w koczka, a loczki swobodnie spływały jej po bokach twarzy.
Nic nie odpowiedziałam tylko pokiwałam ledwo widzialnie głową.
- Chodźmy do karetki. Dam ci coś na uspokojenie. - znowu pokiwałam głową i otarłam rękawem bluzy mokry policzek. Objęła mnie lekko i sprowadziła po schodach na dół. Tam dostałam wodę i jakieś pastylki. Połknęłam je natychmiast i niedługo potem poczułam pewnego rodzaju ukojenie. Przynajmniej nie byłam tak bardzo podatna na histerię, co nie znaczy, że nie miałam przed oczami tego widoku. Już zawsze będzie mi siedział w głowie. Amrita usiadła obok mnie na metalowym schodku od karetki. Spojrzałam na nią. Jej oczy wyrażały współczucie.
- Ile masz lat? - zagadnęła, by zacząć jakoś rozmowę.
- Niedługo skończę osiemnaście. - odparłam beznamiętnie i wbiłam wzrok w smugi czerwonego światła, co rusz pojawiających się na szarych kamieniach żwiru. Padały z mrugającego koguta karetki. A może radiowozu? Sama nie wiem.
- Możesz podać mi kontakt do kogoś z rodziny, bym mogła poinformować kogoś o tym co się stało? - spytała znów.
- Nie mam nikogo oprócz taty. - mruknęłam, nie odrywając wzroku od jakże interesujących kamyczków.
- Kogokolwiek? - jęknęła rozpaczliwie. Wzruszyłam ramionami. - Zostań tu i nigdzie nie idź. Muszę wykonać parę telefonów. - poinformowała mnie i pogłaskała lekko po ramieniu, dodając otuchy. Patrzyłam na jej odchodzącą postać i zastanawiałam się w myślach: co teraz? Siedziałam tam jakieś piętnaście minut i obserwowałam Amritę, rozmawiającą przez telefon. Potem wróciła do mnie i znów posłała mi ten swój kojący uśmiech. Po trzech kwadransach - może dłużej, a może krócej - z bloku zaczęli powoli wyłaniać się policjanci, a za nimi dwóch mężczyzn niosacych na noszach tatę, okrytego folią. Wpakowali go do karawanu i samochód odjechał, a chwilę potem stanął przede mną ten sam mężczyzna z wąsem. Miał na sobie niebieską koszule i szary garnitur. W dłoni trzymał długopis i notes.
- Nazywam się Jeff Busse, NYPD. - machnął mi przed nosem odznaką. - To mój partner Robert Collier. Pojedzie pani z nami, musimy ustalić kilka rzeczy. - mruknął i kiwnął głową w stronę radiowozu.
- A ona też pojedzie? - spytałam i skinęłam podpródkiem na dziewczynę.
- Skoro musi. - odparł niewzruszony, wolnym krokiem podszedł do samochodu i wsiadł do środka. Jego partner bez słowa ruszył za nim. Czy on jest niemową? Razem z Amritą poszłyśmy za nimi i usiadłyśmy z tyłu.