Przekroczył bramę nieśmiertelności, ciemności, cichości. Wpuścił przez otwór do jaskini odrobinę świtała, życia, ciepła, by po chwili zatrzasnąć ją silniej. Nabrał powietrza do płuc, zgniłych płuc, martwego człowieka.
Tam po drugiej stronie snu słońce paliło niebo, wypalało uśmiechy, pożerało siły. Zjadliwym okiem łypało na posuwający się tłum, szary tłum zimnych zombi. A on pomiędzy nimi. Taki sam. Kryształowy, przezroczysty, bez kropli krwi w mięśniach, żyłach, ustach. Podniósł swoje ciężkie spojrzenie na złoto, które sypało się z góry na głowy. Oczy jego były płaskie, bezbarwne. Odpalił papierosa. Dym tańczył i wzlatywał wyżej, wyżej jakby zachłannie wciągany przez nienasycone słońce. Ruszył naprzód. Pod stopami szeleściły klejnoty, wokół tliły się nici wyrwane z królewskich arrasów. Wszystko wylewało z siebie kolory, barwy, jakby dla przekory mamiło oblekłe w cienkie skóry i kości, dusze. Uśmiechnął się ironicznie, obojętny na złośliwości gorejącego słońca.
Sam wobec siebie, wobec świata, wobec innych. Sam w nieistnieniu swoim. W odległej przestrzeni, w niebyciu - rozciągnął swoje ciało na sznurze.
Nikt tego nie zauważył. Tłum, potrącając jego zwłoki posuwał się naprzód, oddając niemy hołd słońcu, parł bez wytchnienia dalej.
obraz: Beksiński