Cisza. Niewyobrażalna nicość nie będąca ani cieniem, ani blaskiem. Nie będąca bielą, ani chwilą, czasem czy przestrzenią. Istniała w swym nieistnieniu jako absolutny brak czegokolwiek, jako pełnia próżni. Błoga, prawdziwa, wieczna i co najciekawsze wszechobecna choć tak dalece niewidoczna.
Cisza. Zagłębił się w nią. Rozszczepił się w niej i zapomniał przypominając siebie. Szept rzeczy martwych, oddech śpiących, wzdychanie roślin, każdy dźwięk docierał do jego świadomości, a jednocześnie nie działo się nic, nie było nic, lecz nie było to także wyobrażenie. Zachłysnął się brakiem siebie by odnaleźć swoje, moje, twoje, nasze, wasze. Jeden oddech, jedno wspólne uderzenie serca, wyczuwalne tętno życia. Lewitował nad bezkresem nieskończoności.
Cisza. Zamknął się w niej, zakotwiczył, umarł żyjąc, żył umierając. Nie istniał, a może tak naprawdę właśnie teraz, dopiero teraz... A może morze i pustynia samotności rozbudziły w nim coś, kogoś, nic, wszystko. Kąciki jego ust delikatnie uniosły się, był projekcją światła, wtopił swoje ciało w duszę i duszę w ciało. Bezkres przeniknęła mineralność.
Obraz Z. Beksiński