Uleciał. Wzbił się Ponad i upadł silniej niż zwykle. Zapadł się, zamknął, okaleczył. W dzikiej codzienności zgubił samego siebie. Niepostrzerzenie. W jednej chwili bezmyślności ubezwłasnowolnił swoją delikatną strukturę. Zakuł ją w kajdany nicości. Aż do zachodu słońca trwał bez siebie, istniał w nisistnieniu. Dopiero przy deszczu gwiazd wyruszył naprzeciw ciszy. Przetoczył się nad krawędzią zwyczajności. Zahwiał się, przechylił i otworzył oczy. Uderzyła go wszechobecna pustka, absolutny brak chaosu, brak siebie poza sobą, brak siebie w sobie, pod sobą, przy sobie. Tylko zwykłe nic. Nie był imienny, nie był bezimienny. Nie był. Pożarło go wyobrażenie.
W pokoju samotności dotknął swojej duszy. Przerażonej. I pochłonął go bezkres nieskończoności
Tak, uleciał. Jeszcze raz wzbił się Ponad ale nie osobno duszą i ciałem. Rozpoczął wędrówkę w poszukiwaniu ciszy jako jedno, jako nic, jako wszystko.
Byłam daleko poza nim. Nie widział mnie, nie wyczuł mnie. Wykorzenił się.
obraz Z. Beksiński