Zdecydowanie chciałabym tu wrócić. Bardzo brakuje mi miejsca
które stale przypomina mi o moim postanowieniu. Nie umiem
pamiętać o swoich zasadach bez ich zapisywania.
Najgorsze jest to, że nie umiem zdecydować. Czy wolę wysportowaną
sylwetkę, zdrową czy znów chcę zapędzać się w klatkę z kości.
Byłam nieszczęśliwa i szczęśliwa jednocześnie w tym drugim miejscu.
W pierwszym nigdy nie byłam.
Właściwie można uznać, że po tym jak wyszłam z klatki
chwilowo żyłam jak zdrowy człowiek. Nie ważyłam już tak mało
ale wciąż byłam bardzo szczupła, jadłam w zasadzie na co miałam ochotę.
Rzadko miałam ochotę na coś dobrego w sumie(dobre=kaloryczne). Zawsze panował niepokój.
Zawsze się balam jedzenia i od tamtej pory nigdy nie spożywałam normalnych posiłków z jakąś satysfakcją. Wyrzuty to jak moja prawa ręka.
No i wtedy chociaż miałam kochającą osobę która stale mówiła, że jestem szczupła, jadłam co chciałam i jakoś zniknął rygor i zapisywanie bilansów...
wcale nie byłam szczęśliwa. Nadal szukałam tragedii. Karmilam się nią.
Nadal brakowało mi jakiegoś stresu i nienawiści do siebie wynikającego z jedzenia. Jakby nie mogło być za dobrze.
I chociaż chciałam za wszelką cenę wrócić do klatki z kości do tej pory tego nie osiągnęłam. Momentami odpuszczałam i może wydawało mi się, że jestem szczęśliwa ale gdyby tak było nie ciągnełabym tego tematu aż do tej pory. O jedzeniu nadal myśle codziennie a o dietach kilka razy w ciągu dnia.
Nadal żyję w poczuciu: musisz wziąć się za siebie. Aktualnie walczę z bulimią która co jakiś czas się objawia bardzo wyraźnie. Wszyscy myślą, że jestem zdrowa a ja jestem po prostu zniszczona. Na codzień na studiach zdarza mi się dość rzadko, przeciętnie, różnie, do przeżycia. Ale gdy tylko przyjeżdżam do domu żyję bulimią. I z racji tego że on jest przytyłam jeszcze więcej.
Pierwszy raz tyjąc z 43-45 kilogramów utrzymywałam 50-51kg
Potem wzrosło nawet do 56 co zaczęło mnie martwić i stałam już przy
53-4 w nieskończoność. Czasem pojawiało się mniej ale rzadko.
Teraz tolerancja wzrosła jakimś cudem i ważę w tej chwili pewnie
58kg. To zaledwie 7 kg od wyjściowej wagi od której zaczęłam drogę do 43kg.
Nawet wizualnie po mnie tego nie widać. Nikt w życiu nie powiedział mi, że przytyłam. Sama przeglądając się w lustrach raz widzę tragedię a raz widzę, że mogłabym tylko poćwiczyć i byłoby ok. Sama nie wiem. Ale nie czuje się dobrze psychicznie. Ciąglę myślę o tym by schudnąć ale nie mam już czasu i zapału jak kiedyś. Beznadziejna organizacja czasu i ostatni semestr przed licencjatem całkowicie mnie paraliżuje. Do tego depresja. Strasznie dużo się dzieje w tym roku. Nieprzyjemnego. Różne sprawy osobisto-towarzyskie. W tym przemoc.
Chciałabym zapisać się na siłownie lub jakieś zorganizowane zajęcia fizyczne ale nie mam pieniędzy ani odwagi iść tam sama. Wstydze się siebie a moje libido osiągneło poziom ujemny. Jestem bardzo długo sama i mieszkam sama nawet nie mam w tym mieście znajomych więc tylko zamykam się jeszcze bardziej. Ciężko mi cokolwiek zmienić. Stopniowo zanika moja wiara w siebie jeżeli jakaś w ogóle była. Co mogę zrobić by akceptować siebie?
Wiem, że muszę nad tym pracować. Ćwiczyć, jeść odpowiednio... a ja znów myślę o skrótach. Żeby zapędzić się w te klatkę i wypracować w sobie niechęć do jedzenia. Tak na prawdę ona nadal jest tylko bulimia przysłania ją bardziej. Nie pamiętam który posiłek zjadłam z dumą i bez wyrzutów. Tak bardzo mnie to wszystko męczy. ..
Nie chcę już istnieć. Nie chcę istnieć taka.