Dnia dwudziestego ósmego - nad granicami - 20 grudnia roku 2010
Milczenie.
Sięgam przed siebie kosmykiem wejrzenia i rozglądam się na horyzoncie pełnym Przypadków. Zmysł brodzi na płyciznach rozkoszując się mimowolnym plantkonem rozdrobnionym niczym kasza manna w garnuszku dla piszczącego z braku satysfakcji dziecka.
Sięgam słuchem przed siebie i czuję muślinowe rusałki dotykające płatków jabłoni w majowy poranek zrodzony z natchnienia.
Dotykając zbierają pyłek, który miał być Milczącym spełnieniem pragnień ich niewidzialnych serc.
Chciałbym móc usłyszeć moje echo (i tylko moje, tylko moje echo) podczas procesu codziennego nawiązywania połączeń, tak charakterystycznych dla ludzkiego gatunku, iż nie umiałbym położyć dłoni na braku wiary szepczącym, iż jest poniekąd inaczej niźli wskazuje zegar wybijający dwunastą.
Hiacynt obumiera w perłowej skorupie. Nie zdążył zamienić się w rzeczywistość. Toń szafirów pogrąża się w lodowe bramy wszechoceanu zazębiające wszystko co żywe. Zamrażające wciąż bijące serce. Wyrywające z niego piękno zostawione gdzieś w Kosmosie dyssensu. Ogród jesienności obumiera przed fałszywą zimą.
Zapomniałem jak się mówi - składa wyrazy, śpiewa, szepcze, ścisza głos, moduluje akordy.
Brak mi tchu. Bo aż dziw bierze, że istota chodź zatwardziała i pewna - stąpa niepewnie bo gruncie Królowej Emocji.
Wiedzą to fale, które każdego z nas przykrywają do wieczornych modlitw.
Księżycowy szlafrok jest moim szczytem marzeń. Zdejmij go. Odłóż (tylko delikatnie, bo chcę zapamiętać oddech niemocy, która Cię ogarnie, gdy przejrzę się jeszcze raz w zwierciadle niebios).
Pozostanie wyłącznie to co niestosowne. Bo Przypadki nie akceptują nie-fleksyjności.
Sięgam przed siebie kosmykiem wejrzenia i rozglądam się na horyzoncie pełnym Przypadków.
Jesteś jednym z nich. Wypiłeś całe źrodło i strumień już nie pamięta jak się dąży do wspólnego celu.
Wiesz, że kolejna iglica wysuszyła mi źrenicę? Ognisko zgasło zostawiając po sobie tylko niedopaloną nadzieję, której niedokolorowane szczątki wiatr niósł będzie aż do końca świtu.
Spaceruję (po oświetlonym nocą mieście) - by móc pozwolić dorysować kolejną kreskę na mroźnej mozaice, w której Chłód rzeźbi znamiona codzienności.