Dnia dwudziestego drugiego - Stagnacja Nocy Zimowej - 22 lutego roku 2010
"Oto ktoś, kto nie robi nic dla samego robienia, nie patrzy dla samego patrzenia, oto ktoś, kto nie wierzy ani w koźlą skórę, ani w koszyk, lecz widzi w nich [...] coś innego."
Lodowy pocałunek złożon na dumnej skroni rozwianych przez wiatr ludzkich szeptów i różnych dziwnych półgłosów zaplątanych gdzieś tam w ogołocone gałęzie drzewnych stworów krzyczących w rozpaczy mrocznej otchłani Nocnej Dziewicy; jakby zastygły - nie topniejący - zostawiając ślad jeszcze na długo przed rozpuszczeniem go przez ciepło bijące od rozgrzanych nerwów i rozmaitych procesów myślowych na ukoronowanej mrowiem jego gęstych włosów głowie.
Stał i patrzał się przed siebie ogarniając wzrokiem najdalsze chwile zawieszone w czasie. Chwile otulone jakby złowróżbną aurą, którą raczył je przyozdabiać. Zdawało mi się, że wzrokiem tym począł kreować światy - tak samo odległe i zdystansowane jak on sam - jednak równie mi bliskie co odbicie w lustrze, z którym co dnia miałem okazję się spotykać.
Niesmiało wykonałem niepewny krok, bojąc się ostrego jak brzytwa starożytnej klingi, biczującego muśnięcia spojrzenia pełnego sekretów, do którego klucza okrutnie chciałem mieć dostęp...
Harmonia barw uzyskana przez komponowane obrazy rodzącej się w mojej głowie już od pierwszego kontaktu wydawała się jaśnieć bardziej, niźli najznamienitsze perły Królowej Victorii, a ciepło wprost bijące okazały się pożądanym przeze mnie paliwem, którym karmiłem najodleglejsze zakamarki Duszy (po których ukradkiem myszkowały kłębiące się tu i ówdzie istoty uszyte z cienia wątpliwości; wiecznie spiskujące - dążace do wewnętrznej anarchii, którą udało im się finalnie uzykać; pozbawione prawa do szczęścia - prawa do egzystencji - prawa do czynienia rzeczy innych niż takich, które wylęgały się z ich natury poczwary).
Bo znów zatliła się iskierka wiary. Mały płomyczek wskrzeszony przez promień słońca przebijający się tu i ówdzie przez gęstą ścianę chmur, pozwalając mi kąpać się w tym nieskazitelnym blasku bez końca (miałem wrażenie, iż także bez początku).
Sądził, że podobieństwo jest tym czego mi w tej chwili brakuje - czego łaknę z całej swej siły i nieustannie poszukuję z maleńką latarnią w ręku wśród niewłaściwych jaskiń i tuneli tej sfery egzystencji.
Podał mi swą dłoń, która silnym i pewnym uściskiem wyrwała mnie z morowej stagnacji,a gdy mówił te słowa czułem jak owe subtelne nuty unoszone przez wiatr ludzkich szeptów trafiają na harfę mojego serca i poruszając jego struny - tworzą nowe akordy życia.
Pełne szczerej ufności, że być może ta mozolna wędrówka nie będzie już taka sama.
Odbicie. Tylko istniejące już nie tylko zza lustrem...