Stoisz w cieniu z nieporuszonych świateł. Oplatam twoje skronie, ciasno się w nie wczepiam dłońmi,
patrzę za ciebie. Furia mi burzy analogie ciała. Jesteś zimny jak moje wątpliwości, których nie miałam
przez ciebie. To spływa w ostateczność. To jest jak ogień. Jak koniec. Nadal jest chłodno, porywa mnie prąd.
Przepraszać, jest przykro. Dla ciebie. Unoszę i ściągam, myśli bez dzielenia. Krzyżuję palce, stopy, dotyk.
Jesteś zimny, wyrozumiały i krytyczny. Drzewa skłaniają do rozstań, bo wieje nimi wiatr, bo
rzuca igłami w rozżażone, rozżalone serca. Dzielą się jadem. Czekają na burze. Czekają na lato.
Morzem w otwarte ramiona. Kaskadą ludzi mijających pociągi i dzieci. Czekają tracąc lekkość.
Grając w lekkie serca. Ciągle są takie same, nieszczęśliwe. Jak konstelacje. Dalekie, odległe.
Nietykalne. Nazywam cię drogą. Niekończącą i przytulną. Niewierzącą.