miałam sen.
jeden z tych dobrych snów.
załatwiałam dużo spraw, jeździłam w różne ciekawe miejsca.
byłam uśmiechnięta i roztrzepana. spotykałam mnóstwo znajomych mi ludzi.
byłam mężatką. miałam obrączkę na palcu i to było takie, fizyczne.
siedziałam na kanapie z mężem. w naszym mieszkaniu. w moim mieście.
żyłam. pełnią życia. i byłam szczęśliwa. i tak mi było w tym śnie błogo. ogarniał mnie wewnętrzny spokój.
to wszystko było strasznie rzeczywiste.
obserwuję ludzi, związki dookoła.
i zastanawia mnie ostatnio pewna rzecz.
czy to nie jest tak, że w pewnym momencie życia po prostu dochodzimy do krytycznego punktu gdzie nie jesteśmy w stanie zrobić nic innego jak zaakceptować to co mamy? mówię konkretnie o związkach. widzę pary, małżenstwa wokół i męczy mnie myśl czy rzeczywistość zmusza nas do brania tego co jest, tak.. bezwzględnie?
trudno mi trafnie określić mój przekaz.
czy to nie jest tak, że już w chwili bezsilności, totalnej bezradności wybieramy mniejsze zło i akceptujemy partnera tylko po to żeby był? czy to tak właśnie ma wyglądac?
każdy człowiek boi się samotności. bez wyjątków. czy własnie przez ten strach podejmujemy decyzje desperackie? dokonujemy wyborów nie do końca słusznych?
jesteśmy z kimś, kto może nie do końca pasue, ale generalnie ujdzi w tłumie. no i przcież go 'kochamy'. wystarczy sie rozejrzeć. jestem z nim/nią bo jest ok. jestem z nim/nią, bo to już przecież tyle lat...
trzeba akceptować narzucany przez los stan rzeczy w strachu przed samotnością?
bo przecież prawdziwa miłość to przypadek jeden na milion. ale wiecie.. taka prawdziwa, najprawdziwsza..
więc, to musi tak wyglądać, tak? akceptujemy to co jest, bo przeciez nic lepszego się już nie trafi.. a jeśli nawet miałoby przyjść 'te lepsze' to kto pomoże nam w to uwierzyć??? bo podejmujemy te decyzje tylko przez to że przestajemy już wierzyć, że czeka na nas to wielkie lepsze coś. jesteśmy już tak zmęczeni szukaniem i tak zrezygnowani kolejnymi rozczarowaniami, że nie mamy sił wierzyć, nie mamy chęci udawać, że to COŚ gdzieś tam jest.
czy też mnie czeka taki moment w życiu, gdzie jakiś wewnętrzny głos powie mi
"Monika, bierz co masz, lepiej nie bedzie, a to i tak najlepsze co Cie mogło spotkać" mimo że to nadal nie bedzie to czego pragne?
tak często widzę ludzi, którzy wybierają w życiu mniejsze zło. to takie smutne i tak brutalnie realne. przez chwilę mam wrażenie, że to wpisane w los dorosłego człowieka, w tą szarą rzeczywistość. i że nic nie da się z tym już zrobić. nic, tylko się z tym pogodzić.
i jest tyle rzeczy, które miałam tutaj napisac, które miałam z siebie wyrzucić. ale najwyraźniej jest tego za dużo. i dusi mnie to od środka. i męczy mnie to użalanie się przed samą sobą.
męczy mnie ta stagnacja. ta moja blokada na świat mnie męczy. męczy mnie brak czegoś/kogoś co mogłoby mi pomóc. bo ja już sobie od dawna nie potrafię pomóc.
mimo moich znaków, krzyków nikt tego mojego wołania o pomoc nie widzi.
mam nadzieję, że chaotyczne zapiski, które tu zamieściłam to dla niektórych bezsensowny bełkot.
bo ja przestałam wierzyć. chyba nie wierzę w nic. tak sądze. niby w co miałabym wierzyć?
jestem taką sobie roślinką, przeciętną. vegetująca od dłuzszej chwili. jem, śpię. chodzę i reaguje na pewne bodźce. z emocjami bywa różnie. w większości przypadków są to emocje niekontrolowane przeze mnie. bo te kontrolowane są fikcyjne, wymuszone.
przestałam wierzyć w cokolwiek..
Użytkownik mosiasta
wyłączył komentowanie na swoim fotoblogu.