Doszłam dziś do wniosku, że uczenie się przez ok 20 lat w celu zdobycia kwalifikacji niezbędnych do wykonywania zawodu, który wydaje się nam, że chcemy wykonywać to istna kretynada, nie tylko ze względu na to, że podjęcie tej dość ważnej decyzji na temat kierunku naszej edukacji, jest narzucone nam za młodu, kiedy jesteśmy głupi i sami nie do końca wiemy czego chcemy, ale i dlatego, że o tym czego nie tylko chcemy ale i potrzebujemy, dowiemy się dopiero gdy rozpoczniemy pracę. Może nawet nie rozpoczniemy, bo wesołe hormony i ekscytacja zrobią swoje i nawet przy najgorszym zawodzie, przez kilka tygodni, może nawet miesięcy, będziemy zadowoleni z samego faktu posiadania pracy lub ze złudzenia iż dobrze radzimy sobie w naszym 'dorosłym' życiu.
Tak czy inaczej, gdy po pewnym okresie czasu uda się nam ochłonąć, nasza wypłata przestanie ekscytować a praca zacznie sprowadzać się głównie do wykonywania wielokrotnie tych samych czynności, zaczyniemy odkrywać, co naprawdę sprawia nam przyjemność, a co z wykonywanych przez nas obowiązków jest tylko efektem ubocznym podjętej pracy.
Wielu z nas gdy myśli o wymarzonym zawodzie, wyobraża sobie siebie za biurkiem, w jakimś czystym jasnym urzędzie, może laboratorium. Ewentualnie, zjawiają się jakieś wizje głośnej kariery. Czasem myślimy że to czego chcemy najbardziej to pomagać innym, potrzebującym. Prawda jest taka, że zawsze jest coś czego nasza wizja nie przewiduje. Praca w biurze w której tęsknimy za ciepłym światłem słonecznym a nie blaskiem komputera, samotne godziny w towarzystwie papierów zamiast ludzi, czy może odkrycie iż osoba której próbujemy pomóc nie była z nami do końca szczera co do swojej sytuacji.
Od czterech lat pracuje za biurkiem. Spotykam klientów, wypełniam dokumenty, licze na kalkulatorze podatki i wydzwaniam po urzędach. Dopiero teraz gdy od czasu do czasu moja praca napełnia mnie obrzydzeniem i niemocą, zastanawiam się, co tak naprawdę by mi odpowiadało. Gdzie czułabym się spełniona i czy taki zawód w ogóle istnieje. Teraz już wiem, że nie chcę i nie lubię pracować z ludźmi. Ludzie mają to do siebie, że ich największą zaletą i wadą jest ich różnorodność. Spotyka się czasem zbyt cfanych, których z radością wysłałoby się w kosmos aby pozbyć się ich z powierzchni ziemi, innym razem zdarzą się tacy których ograniczona umiejętność pojmowania doprowadza do furii i wysysa całą energię i radość życia z człowieka. Nie hejtuje tutaj rasy ludzkiej. Po prostu mam świadomość iż nie posiadam cierpliwości aby z nimi pracować. Czuje to w mojej głowie, sercu, rękach i nogach, czuje to gdy klient krzyczy na mnie bo nie rozumie tego co po raz enty próbuje mu wytłumaczyć. Czuje to kiedy obrotny biznesmen zaczyna mówić mi po imieniu i rzucać na prawo i lewo komplementami żebym pomogła mu przepuścić jakiś szwindel. Czuje smród zachłanności kiedy pobierająca wszelkiego rodzaju zasiłki rodzina wykłóca się o kolejne pieniądze które i tak nie są im należne bo pracują na czarno. W Polsce to wszystko było w jakiś sposób akceptowalne. W Polsce każdy orze tak jak może. Wydawałoby się, że po wyjeździe za granice, w ludziach tych obudzi się poczucie wdzięczności za kolejną szanse od losu. Tak jest jednak bardzo rzadko. Nie chodzi tu wcale o to, że to Polacy są źli. Tacy ludzie trafiają się wszędzie, niezależnie od narodowości. Czasem zastanawiam się tylko, czy napade potrzebne są im te dodatkowe pieniądze jeśli w livingroomie stoi 42" telewizor, czy naprawdę niezbędne są te apelacje i odwołania. Wydawałoby sie że pomoc innym to najwdzięczniejsze zajęcie pod słońcem, ja jednak zaczynam mieć wątpliwości.
Odkrywam w sobie nową pasje, którą jest zostawanie w pracy po godzinach, kiedy telefon przestaje dzwonić i nikt nie puka do drzwi poczekalni. Zostaje wtedy sam na sam z księgowością i kalkulatorem, czasem nawet napiszę kilka listów lub wypełnię troche formularzy. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się że wybiła godzina 19:30 a mi nie chciało się wychodzić.
Myślę, że w dużym skrócie, kto ma szanse i możliwość wyboru, powinien usiąść sam na sam z samym sobą i przemyśleć czego chce. Zdaje sobie sprawe, że mało kto może czekać aż zaczarowanym trafem w gazecie pojawi się odpowiednie ogłoszenie. Chcę tylko wyjaśnić, że może mimo iż rodzina wspiera Cię w nauce medycyny, może byłbyś lub byłabyś faktycznie szczęśliwszy/a obracając hamburgery w McDonaldzie i pakując frytki do Happy Meal-a?
Co do mojej 'kariery', narazie siedze tu gdzie siedze. Zostawiam prace w pracy i staram się nie myśleć dużo o ludziach których przez nią poznaje.
To tak inspiracyjnie dla tych którzy kończą niedługo studia :P