Jeeeeaaaahhh poprawiłam się z matematyki :D jeszcze został mi angol i nie wiem czy najgorsze już za mną czy jeszcze przede mną. Ale jakoś muszę sobie poradzić.
Ten tydzień rozpoczął sie fatalnie. Robert zasłabł i wylądował w szpitalu. Dziś wyszedł i ogólnie twierdzi,że niby czuje sie lepiej ale mimo to przez cały tydzień wyrywałam sobie włosy z głowy. Nieprzespane noce i nawet mi się juz jeść odechciało. W nocy bardzo przydadny okazał się miś,ktorego dostałam na walentynki lepiej wchłania łzy niż poduszka. Poranki rozpoczynałam pisząc smsa do Roberta. W szkole na lekcjach,przerwach myślami cały czas byłam z nim. Zastanawiałam się co teraz robi jak się czuje itd. Nawet mi sie
rozmawiać z kimkolwiek odechciało gdy ktoś pytał co mi jest odpowiadałam,że zle się czuję i odchodziłam.
Wszystko przestało mieć nagle znaczenie liczył się tylko on. Gdyby ktoś teraz spytał mnie jakie jest moje największe marzenie to bez zastanowienia odpowiedziałabym,że moim marzeniem jest żeby Robert był zdrowy. Co prawda on nie umiera i nic wielkiego się nie dzieje bo wade serca da sie wyleczyć ale na wieść o tym,że coś złego się z nim stało to mnie ogarnia panika i totalny paraliż. Przestaje racjonalnie myśleć. Wszyscy pytają czy jestem pewna,że chce z nim być pomimo tego,że jest chory. Cały czas mi ktoś przypomina,że tak bedzie wyglądała większość mojego życia,że Robert co chwilę bedzie lądował w szpitalu, a ja bede płakać,że wszystko bedzie kręciło się wokół jego osoby,że ja bede w jego cieniu, na szarym końcu. Niektorzy radzą żebym się wycofała dopóki jeszcze mogę, bo jesteśmy ze soba niezbyt długo. A ja wtedy ze złością odpowiadam,że ja go kocham i,że jeśli bedzie trzeba to jestem w stanie oddać mu własne serce i że wisi mi to jak bedzie wyglądała moja przyszłość u jego boku. Dla mnie ważne,że z nim i wcale mi to ie przeszkadza,że jest chory wręcz przeciwnie kocham go przez to jeszcze bardziej. Niektorym się wydaje,że gadam bzdury bo jestem młoda,głupia i jeszcze zmienię zdanie, ale ja przeszłam więcej niż im sie wydaje i wiem jak to jest żyć z osobą, ktora jest chora. Kocham go i godząc się na związek z nim wiedziałam,że jest chory domyślałam się co mnie czeka ale jestem w stanie to udzwignąć. Jedyne czego żałuję to tego,że nie mogę mu zbyt pomóc czuje się zupełnie bezsilna stojąc tak i patrząc na to wszystko z boku. Niektorzy mnie podziwiają za to,że zgodziłam się na taki związek i jakoś ten stres znoszę bo każdy dzień jest niepewnością bo on się może czuć dobrze a za chwilę może poczuć się zle. Inni zaś twierdzą,że powinnam się wycofać itd są to osoby zazwyczaj bardzo egoistyczne zarozumiałe i tchórze,którzy boją się odpowiedzialności i gdy tylko pojawia się problem to biorą nogi za pas i uciekają. Ja taka nie jestem. Czuję sie przy nim szczęśliwa, bezpieczna i go nie zostawię. Bo w miłości chodzi o to by być z kimś na dobre i złe....