Dzisiaj będzie trochę bardziej refleksyjna notka, do czego skłoniło mnie powyższe zdjęcie. A mianowicie dieta. To słowo w ostatnim czasie przewinęło sie w moich myślach chyba częściej niż wszystkie inne. Często się zastanawiam nad tym paradoksem. Z jednej strony teraz, z tej perspektywy 76 niezawalonych dni, dieta jest dla mnie wszystkim, a przynanjmniej główną częścią mojego życia. Wiem, że to źle, wiem że nie powinno tak być, ale to już jest w mojej głowie i nie umiem tego zmienić. A z drugiej strony jej nienawidzę, nienawidzę tej niechęci do własnego ciała. Mam 163 cm wzrostu, ważę 49 kg, wiele osób mówi mi, że jestem szczupła mimo że ja wcale nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę, czy nie chcę? Nie wiem. Patrzę w lustro, widzę grubą, zakompleksioną pod tym względem dziewczynę. Z jednej strony wywaliłabym na zawszę dietę ze swojego życia, z drugiej - nic tak nie sprawia mi radości jak chudnięcie. To całe odchudzanie strasznie zryło moją psychikę, która jest naprawdę w złym stanie. Już nigdy nie zjem czegoś normalnego bez poczucia winy, bez ciągłej pogonii za wyliczaniem kalorii. Wiem, że bez pomocy już zawsze będę miała wyrzuty sumienia, że jem. Za to nigdy nie pójdę do psychologa. Wiem, że przydałoby mi się, ale nie potrafię o tym mówić. Potrafię jedynie pisać. Do ludzi, których nie znam. Jest źle. A mimo to nie chcę przestać. Staczam się