Mój największy problem? Miłość do słodyczy i brak ruchu, którego nie lubię. I tu mam pytanie. Czy jedząc normalnie mogłabym chudnąć, ile to musiałabym wtedy się ruszać? Wiem, pytanie w ogóle bez sensu :( Przecież oczywiste jest, że chcąc jeść normalnie, musiałabym przeznaczyć kilka godzin w ciągu dnia na ćwiczenia, żeby jakoś to się wyrównało.. A ze mnie straszny leń! Nie dość, że się nażre, to jeszcze mu potem ciężko iść to spalić. Ale waga ma przecież spadać! Moje postępowanie i tok myślenia są chore. Z dnia na dzień coraz bardziej. Przestał mnie motywować półmetek, wakacje.. bo i tak już za mało czasu żeby schudnąć 10kg to dałam sobie spokój. Pogodziłam się, że tegoroczne wakacje będą koszmarem, zwłaszcza że coraz bardziej boję się zdawania matmy. Naprawdę nie wchodzi mi do tego zakutego łba obliczanie dziedziny i cała ta reszta. Powinnam jeszcze wziać korki, ale potrzebuję od tego odetchnąć. Chciałabym spokoju, choć wiem, że nie czuj się jeszcze dość silna w tym co zaraz zdaję. Jezu, dopomóż mi! Jestem taka słaba.
Drugim moim zasadniczym problemem jest domatorstwo. Kocham dom i przez to, że spędzam w nim całe dnie jeszcze bardziej zawalam. Kiedyś jak byłam poza nim, to nie miałam czasu na jedzenie. Teraz? Nic dziwnego, że tyję. Czy naprawdę tak trudno mi się wziąć za siebie, czy ja tak naprawdę tego nie chcę? Mam taki mętlik w głowie.
+ wczoraj mi odbiło i wybrałam się do galerii. W drodze spotkałam się oko w oko z recepcjonistką z siłowni, która mnie POZNAŁA!!!!! Powiedziała mi na luzie "hej (zdrobniałe imię)", odpowiedziałam z lekkim uśmiechem i zmieszaniem. Kurwa, jak mi się zrobiło wstyd. Zapamiętała mnie jako chudą a teraz jestem pulpet. Znowu. Większy niż wtedy, gdy zawitałam na silownię po raz pierwszy. Zobaczyła mój upadek. To mnie zabolało. A potem jeszcze w sklepie zobaczyłam swoją pierwszą miłość.. mimo upłynięcia tylu lat, działa na mnie tak samo.