~Czekam krótką chwilę, a już wieczność za mną stoi. Liczę na palcach minuty, a Ty nie przychodzisz
i tylko cisza wypełnia mój pokój. Słyszę urwany rytm, rytm Twoich kroków.
Zamykam oczy i gasnę znów bojąc się zasnąć!
Otwieram ramiona jak drzwi, chociaż wiem, że jesteś gdzieś daleko.
[...]
Ty jesteś jak ocean, w którym tonę. Zachłysnęłam się Tobą!
Ja, cała w Tobie. Czas? Czas ucieka, a ja stoję. Kiedy przyjdziesz... będę TYLKO TWOJA.
Dlaczego potrafię zmotywować innych do odważnego (w sumie do jakiegokolwiek!) działania, a siebie nawet do najmniejszego gestu i zmiany nie umiem? Chcę wierzyć, że będzie dobrze. Będzie lepiej. Życie wymaga ode mnie marzeń. Inaczej idzie tu zwariować do reszty. Marzę. Marzę choć wiem, że moje marzenia nigdy się nie spełnią. Tracę nadzieję szybciej niż energię każdego, męczącego mnie jak kilometrowa przebieżka, poranka. To jakoś tak po prostu ze mnie ucieka. Wszelkimi możliwymi sposobami. Dlaczego człowiek nie jest szczelną budową? Z której nie ucieknie nawet najmniejsze wspomnienie czy najsłabiej migający promyczek nadziei. W której zmieści się wszystko, poukłada się jak na półce i czasem przypomni sobie o tym, żeby zgarnąć z tego kurz i zacząć korzystać. Te chwile powrotu... i wspomnień. To przyjemne, a z drugiej strony działa na człowieka jak samodestrukcja. Przeszłość nas niszczy, a sentyment przysypuje garstką ziemi i zdeptaną okrutnie nadzieją. Że też człowiek dostał to głupie serce, które nigdy nie zapomina...