Muszę zaspokoić Waszą ciekawość odnośnie tego, co robię, gdy nie widzicie aktywnego kwadracika z moją podobizną na Facebooku.
Nie, inaczej zacznę. Muszę dokonać swoistego katharsis po wczorajszym dniu (wiem doskonale, że tak naprawdę guzik Was obchodzi, co robię pomiędzy jednym wolnym czasem, a drugim).
Przedwczoraj wieczorem dowiedziałam się, że mój nowy superwypaśny w lans i inne takie fajne synonimy słowa "fajny" został pomalowany na burdelową czerwień. Tak burdelową, że gdybym zaprosiła wujka Szeca (który jest alfonsem, ale nie mówcie tego nikomu), pomyślałby, że otwieram z nim nową filię "Ust Mariana", tylko on o tym zapomniał, bo.... zapomniał.
Wcale nie miało tak być. W ogóle koncepcja zaadaptowania mojego pokoju zmieniała się dość często, nierzadko, bardzo diametralnie.
Na początku wymyśliłam sobie, że pomaluję go na Sky Blue (który miał przypaść mojemu bratu, ale o tym później), wszędzie umieszczę pierzaste motylki i fotele z worka, ale Marika powiedziała, że to za dziecinne, na co ja jej odpowiedziałam, że skoro myśli, iż równoległy świat jest dziecinny, to jest mugolem.
Ale ugięłam się i zmieniłam koncepcję na bardzo classy. Ciemne indygo na ścianach w połączeniu z białymi meblami (tutaj znowu przewija się motyw foteli z worka) + fotel bujany pomalowany na biało i goła rama na ścianie (również w tym kolorze). Ale koncepcja nie spodobała się mamie, bo uznała, że ciemne indygo jest stanowczo za ciemne.
Zaczęłam mocno kombinować, wygląd mojej przyszłej komnaty, do której mam zamiar sprosić sobie zabójcę kapitana Pharella (patrz: 'Whiskey in the jar') tak bardzo leżał mi na sercu, że aż spędzał sen z powiek i zmuszał do czytania 'usypiaczy'.
Trzecią i ostatnią koncepcją miały być cegły. Ceglasta tapeta na jednej z ścian, reszta w jasnoczerwonym ceglastym kolorze. Do tego fotele z worka, goła rama i winyle przyklejone na ścianie z tapetą. Aha - i taka okrągła lampa z papieru. I wszystko niby szło po maśle, bo mamie się nawet spodobało to, co wymyśliłam. Tato trochę kręcił nosem, że i tak za ciemne, ale w końcu się zgodził na tę cegłę.
W sklepie z barwnikami okazało się, że nie mają takiego, co ja chcę, a sprowadzenie go kosztowałoby bardzo dużo. Chciałam się popłakać, żeby ostudzić zapał moich rodziców, którzy już zaczęli wymyślać mi jakieś żółcie i zielenie na ścianach. Prawie się udało, bo uroniłam jedną, niepozorną łezkę (ale byłam z siebie zadowolona...), poprosiłam, żeby się łaskawie zamknęli (tak, tak właśnie powiedziałam) i oznajmiłam, że mogą wybrać dla mnie gołębioszary, co oboje zaaprobowali.
Ale coś się zadziało, pomieszało i tenteges w ten deseń, że mojemu bratu pomalowali na szaro a mnie - na burdelową czerwień.
Teraz o dniu wczorajszym:
Pospieszyłam się rano z wstawaniem, myciem (nie zjadłam śniadania), by w spokoju oddać książki do biblioteki, ale okazało się, że biblioteka jest na czas wakacji zamykana w sobotę (fuck) i musiałam taszczyć te wszystkie książki do nowego Światu, który był następnym punktem moich wojaży(pragnę jeszcze zaznaczyć, że w tak zwanym międzyczasie zjadłam 'bułkę śniadaniową', którą popiłam sokiem bananowym z Pińczowa). Postanowiłam wydać swoją pensję ulotkową na kosmetyki, którym w ostatnim czasie odczuwałam brak. I tak oto zakupiłam: podkład antybakteryjny 01, puder w kamieniu antybakteryjny 03, żel do mycia twarzy, płatki do demakijażu i masło do ciała - czekoladowo-pistacjowe. I z tym wszystkim poszłam do fryzjera, którego chciałam odwiedzić już od dłuższego czasu. No i się ostrzygłam. Tak, ostrzygłam się, ale wyglądam tak samo, jak wcześniej, więc nie pytajcie, jak, bo nie jest tajemnicą, że od dwóch lat nie zmieniłam uczesania z przyczyn bardzo przyziemnych: boję się zmian.
Wróciłam do domu i chyba coś zjadłam ( łaaaał), ale potem przyszedł Gonzo, który chciał się ze mną zabrać po swoją wypłatę. No to pojechałyśmy, wstąpiłyśmy do Tesco, ale nie opowiem Wam o nim nic, bo nic sobie nie kupiłam. Podobnie jak za drugim podejściem w Nowym Świecie, skąd Gonz wytaszczył cztery reklamówki.
A potem poszłyśmy na imprezę urodzinową do Olki i zjadłyśmy jej tort, ale potem babki nas wyprosiły z pokoju, bo rozpoczęło się malowanie twarzy, w czym my przeszkadzałyśmy. W geście wyższości nad nimi, zapierniczyłyśmy kiść winogron ze stołu i poszłyśmy do Menela, który ma nogę w gipsie. Tam poznałam dwóch kolegów. Jeden z nich nazywa się Artur, a drugi...kurfa, nie pamiętam. Razem spędziliśmy bardzo miło czas, rozwiązując łamigłówki z Mensy (mówię poważnie) i omawiając siódmą część Harrego Pottera. Aha i okazało się, że Artur mieszka na Drabiniance, a ten drugi kolega urodził się w Gliwicach 0.o
A potem nagle okazało się, że jest późno i trzeba wracać do domu.