święta chyba, nie? przynajmniej tak mi powiedzieli.
a biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności końcówka tego czasu błogiego poniekąd lenistwa, zapowiada się względnie znośnie. bądź co bądź, zestaw: leżaczek + muzyczka + słoneczko + matma/historia/angielski/francuski, da się jeszcze przeżyć - głównie ze względu na to, iż gdyż ponieważ: a) olewam fizykę, co czyni ilość materiału do opanowania znacznie znośniejszą, b) zestaw słoneczko+lezaczek w praktyce oznacza "opalanie", co mnie bardzo cieszy (i niech tylko pogoda spróbuje się spsuć...) c) kiedyś to wszystko załatwić trzeba, a z dwojga złego lepiej mieć to już za sobą.
wiem, mój szczytujący optymizm jest wręcz zniewalający.
cóż poza tym? obijam się na razie jeszcze i staram cieszyć życiem, póki mogę.
usiłuję się wyspać, nie wychodzi.
usiłuję nie zepsuć samochodu (tak M. uczy się prowadzić, osiągając zawrotne szybkości 21 km/h) - na razie idzie mi nieźle.
usiłuję się zmusić do czegoś konstruktywnego - kończy się na planach (patrz powyzej) i ziewaniu
usiłuję nie jeść, co ze względów wiadomych spala na panewce (jak tu się oprzeć króloikom z Goplany, no jak?)
usiłuję nie mysleć o rzeczach nieprzyjemnych - zdarzyło się, że się udało.
Fotka z pewnej niedzieli jednego z najbardziej pojechanych weekendów w moim życiu. Już nawet nie pamiętam co składało się na ten szaleńczy dwuwarstwowy napój. W kazdym razie efekt nie był zamierzony. W tle dwójka moich współlokatorów - ta oficjalna (która mnie pewnie za publikację jej jakże przecież seksownych nóg zatłucze) i ten nieoficjalny, jedyny i niepowtarzalny.
W glośnikach: to. Wracamy do początku pierwszej klasy liceum.