Stadiony pełne bandytów, karmią was takim przekazem, kibole są wszędzie, patrz w lusterka, lecą lewym
pasem, jak rozpoznać kibica? Pan dziennikarz dziś oznajmia: "Często chodzi grupą i ma t-shirt w ukochanych barwach".
Część od razu rozpoznasz, są widoczni,
a niektórzy jak kosmici w "Men in Black" przebrani za zwykłych ludzi, no bo kto by podejrzewał, że ze studiów
stary belfer ma wyjazdów więcej aniżeli ty wizyt w tawernie, że ten w garniturze bankier, u którego brałeś
kredyt w weekend drze się wniebogłosy, na mieście krzewi te śpiewy, nawet miły listonosz, co przynosi twej
babci rentę w latach '90 połamał niejedną szczękę.
Są miejscowości, o istnieniu których nie wiedziałem, niedziela, prawie północ, lecę przez nie autokarem, rano
będę niewyspany, znów na siódmą do roboty, nic a nic się tym nie martwię, z uśmiechem przemierzam wiochy.
Na co dzień życie bezbarwne tak jak z "Maski" Ipkins Stanley, nikt się nie interesuje, czemu znów mam gardło
zdarte i tak poniedziałek-piątek, pięciodniowa wegetacja, prawdziwą naturę alter-ego w ryzach trzyma maska.
Sobotnie popołudnie, całe miasto tonie w barwach, tysiące ludzi, których los zjednoczył jeden sztandar, kojarzę ich
twarze, bo widuję je na co dzień, na pozór zwykli ludzie, lecz za barwy skoczą w ogień. Ten stadion i ci ludzie, to
mój od problemów azyl, tutaj nikt za maską nie musi ukrywać swojej twarzy, wreszcie na sektorze krzyczę
wznosząc ręce, wierząc w jedno: "Obiecałaś mi na pewno, że trzy punkty dzisiaj będą!"