Czas weryfikujący kwalifikacje do bycia studentem tak prędko nadszedł, że aż jestem zaskoczona, iż nie panikuję, a na razie tylko lekko się stresuję.
Sesja musiała kiedyś nastać, ja - jak zwykle - musiałam się do niej uczyć na ostatnią chwilę, jak zawsze musiałam błagać niebiosa o wsparcie, coby te szczątkowe informacje odnaleźć w głowie w dniu ostatecznym.
Pedagogika najpewniej da się zdać i zaliczyć <dwuznaczny uśmieszek na twarzy autorki się pojawił>, bo plan jest taki, że moja wiedza skoncentrowana jest w masie notatek i podręcznej ściądze i która, mam nadzieję, okaże się wystarczająca i pomocna.
A potem nadejdzie środa i zagłada I roku położnictwa, no przecież szczegóły działania, niedziałania i jaki środek co morduje i ubija, zna każdy, w przedszkolu już uczą i wcale nie jest tego dużo, tylko mi się tak wydaje, bo leń jestem.
Już widzę swoje przerażenie, kiedy dostanę kartkę z zadaniami, a w głowie poczuję pustkę i zwizualizuję sobie obraz z westernów, kiedy to taka dziwna sucha kulka zapiernicza przez pustynię... Zapowiada się wesoły dzień.
Tymczasem moc jest ze mną, trenuję pęcherz trzecim już kubkiem gorącej herbaty i liczę na cud, że jednak jestem w stanie się tego nauczyć. A jak nie, to nic się nie dzieje.
Są jeszcze poprawki.