Oto historia żywcem wzięta z mojego dzisiejszego snu:
Jakaś wielka światowa organizacja, typu NASA zadeklarowała, że na świecie jest za dużo ludzi i potrzebne jest masowe wymieranie naszego gatunku. Po prostu taka była kolej rzeczy, że każdy miał umrzeć. Szłam po jakimś wielkim budynku, jakiejś może komnacie, mój chłopak był cały czas przy mnie. Przechodząc widziałam w podłodze wielką wnękę z trumnami, które lekko pokrywała woda. Ci ludzie już nie żyli, teraz przyszła kolej na następnych, w tym ma mnie.
Doszłam do podobnego miejsca, tyle, że trumny były otwarte. Wyglądały jak łóżka, wystarczyło się tam położyć i na znak jakiejś kobiety miała nastąpić śmierć. Było nas dużo, same dziewczyny. Była po prostu nasza kolej. Jak już wspomniałam Dawid był przy mnie. Byłam chyba elegancko ubrana, wiem, że miałam na palcu nawet dziwny czarny pierścionek i chyba czarną sukienkę.
Dawid nie panikował, po prostu był przy mnie by spędzić ze mną ostatnie chwile. Tak po prostu musiało być, ale ja jakoś nie mogłam się z tym pogodzić. Zastanawiałam się jak to jest umierać, czy to boli? Po prostu ''zasnę'' i już się nie obudzę? Myślałam, ile to ludzi codziennie umeira, w wypadkach, na drogach, w szpitalach i stwierdziłam, że chyba też jakoś to ''przetrwam'', dam radę... Następnie weszła do sali jakaś kobieta, typowa nauczycielka. I powiedziała że mamy się pospieszyć, że to już teraz, że nie możemy dalej żyć. Położyłam się w tej trumnie podobnej do łóżka. Było mi smutno, to działo się tak szybko. Dawid pochylił się nade mną, ja popatrzałam mu prosto w oczy i głosem, który ledwo udało się ze mnie wydobyć wyszeptałam:
- Przynajmniej dowiem się, co jest po śmierci...
Na co Dawid:
- Napewno będzie tam jakaś kraina, w której się kiedyś spotkamy.
I umarłam, budząc się w szoku.