Il. Agata Królak
Jeden dzień bez tabletek funduje mi trzy dni nie-życia. Jestem rozdrażniona, rozpłakana i potrafię jedynie leżeć w pościeli i nie robić nic, bo nawet czytanie przychodzi mi z niejakim trudem. Boże, jak ja się obędę w życiu bez tych specyfików? Na myśl, że to znowu ma być moją normą robi mi się mdło. Kilka lat brania tych magicznych prochów nie uczyniło mnie ani odrobinę szczęśliwszym człowiekiem, ale jak widać uchroniło od bezczynnego leżenia w łóżku i gapienia się w sufit. A co jeśli one tylko trzymają mnie jako tako przy życiu, a bez ich pomocy moje neurony wcale nie nauczą się działać poprawnie..? Od lat nie czułam w sobie ekscytacji ani drżącego oczekiwania na cokolwiek. Przestałam więc wyjeżdżać, zresztą przestałam mieć z kim wyjeżdżać, bo mam wrażenie, że nikt nie chce wyjeżdżać ze mną, jako osobą niezdolną do zachwytów nad widokami czegokolwiek. Nie mam duszy. Jako człowiek bez duszy jestem niezdolna do głębokiego przeżywania piękna. Zdolna jestem za to do gapienia się na filmiki z wszelakich warsztatów i szkół tanecznych - zatęskniłam za emocjami, jakie to dawało. Za wysiłkiem i radością, za poczuciem spełnienia. Równocześnie jednak mam w sobie niezachwianą pewność, że to już zamknięty etap. Cudowny, ale cokolwiek nie do odtworzenia. Zostały mi z tego okresu szerokie spodnie i szalona miłość do Looptroopów, która siłą rzeczy nie ma w sobie nic z szaleństwa, o czym przekonałam się kupując bilet na ich grudniowy koncert w Krakowie z poziomem radości zbliżonym do kupna sera na kanapki, a więc bliskim zeru.
I do tego ludzie na mieszkaniu... Nie chcę ludzi. Nie mogę znieść ludzi. Tych tutaj, teraz, przez których nie mogę cały dzień milczeć i otaczać się tak niezbędną mi teraz ciszą, żeby zachować te resztki równowagi emocjonalnej. Ale o ciszy nie ma mowy. Nie mogę znieść tego, że się śmieją rano, przekomarzają, słuchają głośno muzyki i mimochodem wtajemniczają mnie w swoje kłopoty sercowe. Staram się unikać pogawędek w kuchni i na korytarzu, we własnym pokoju milczę jak zaklęta. Zawsze mam przed sobą jakąś opasłą książkę i kiedy ktoś coś do mnie mówi udaję, że czytam. Po kilku latach mieszkania z obcymi wciąż zaskakują mnie kolosalne różnice w pojmowaniu intymności. Bo jakoś nie wyobrażam sobie roztrząsania kłopotów w związku przy osobach trzecich. Zresztą, dla mnie najwyższą intymnością są już dni takie jak te - kiedy jestem niezdolna do funkcjonowania i potrzebuję tak wielu godzin spokoju, kiedy nie chcę im tłumaczyć dlaczego tak a nie inaczej. Kiedy boję się, że zaraz wybuchnę. Zacznę krzyczeć i robić awantury o cokolwiek. A przecież uczono mnie, że nie wolno robić awantur, że nie wolno wydzierać się na innych ludzi. Idę więc spać. Uciekam w sen, chociaż nie chce mi się spać ani rano ani wieczorem i chociaż jest mi wszystko jedno czy śpię, czy siedzę, czy tylko leżę. Jednak muszę się do tego snu zmuszać, żeby uniknąć rozmów i wymóc minimum ciszy chociaż we własnym pokoju. Po kilku dniach zaczynam przeglądać oferty wynajmu.
A mimo to wieczorem umówiłam się z nieznajomymi (prawie-znajomymi; trochę-znajomymi?) na wieczór planszówek na końcu świata. Bo z tymi bardziej-znajomymi umawianie się na cokolwiek raczej mi nie wychodzi. Pracują, wyjeżdżają, umawiają się z innymi znajomymi, albo mają zgoła odmienne zainteresowania. No więc kupuję wino i jadę sama w podróż długą i mroźną na drugi koniec tego ponurego miasta. Nie wiem dlaczego dostaję zaproszenia na imprezy od ludzi, których tak słabo znam. Dzisiejsze nie jest pierwsze ani ostatnie, bo właśnie czeka na mnie kolejne w towarzystwie - jak mi facebook podpowiada - ludzi, którzy gdzieś kiedyś studiowali na tym samym wydziale co ja i teraz robią zawrotne kariery naukowe. Dlatego trochę się boję. Jestem na etapie uciekania od wszystkiego, co pachnie uczelnią. Mam detoks. Odstawiam szkodliwe wspomnienia i oczekiwania. Do tego jestem poważną i współczującą przełożoną, więc jutro najpewniej wybieram się do pracy, licząc, że inna niedziela tego miesiąca zostanie mi oszczędzona. Jestem całkiem dobra w dbaniu o zdrowie innych, o własne nie za bardzo się rozbijając. Jestem tak roztrzepana, że każda wizyta u okulisty wprawia mnie w zdziwienie, bo zdążyłam już zapomnieć między jedną a drugą jaką właściwie mam wadę, poza tym, że dużą. No więc aktualnie dobijam do siódemki.
Gorzkość. Starość. Niechęć do ludzi. Od kilku dni nie kupiłam żadnej książki; jestem z siebie trochę dumna. Mamy już jedną (jedyną) zaletę tego nieznośnego stanu. Czytam dzienniki Stryjeńskiej, czasami sięgam po zapiski Mrożka. Zaskakujące, że w takich okresach jestem w stanie przyswajać jedynie dzienniki - w niewielkich jednak ilościach. Niestety kupuję też trochę ciuchów. Co odbija się bardziej na moim portfelu niż samopoczuciu, w tym drugim bowiem nie zmienia nic. Tumiwisizm z przesyłką pod twoje drzwi. Bardziej bawi mnie przeglądanie stron z ciuchami w sieci niż rzeczywiste ich noszenie. Kiedy przestanę łączyć jedno z drugim? Zjadam paczkę cukierków lukrecjowych, popijam na zmianę kawą i herbatą i mam ochotę umrzeć. Ściślej: nigdy nie być. Nawet za cenę nie poznania smaku lukrecjowych cukierków (po które jestem w stanie pojechać do sklepu, który jest mi zupełnie nie po drodze i to przed rozpoczęciem swojego dnia w pracy).