Rzadko się trafia na takie ksiażki. Mnie w ogóle książki nie wciągają - taki deficyt wiary, polonistyczny defekt. Ale od tej ciężko się oderwać. Tęskniłam za bliskimi mi książkami, a ta zawiera w sobie zapachy, dźwięki, historie, miejsca, które coś przecież dla mnie znaczą. Mularczyk długo dla mnie nie istniał. Przez pół życia był mi towarzyszem jako autor Samych Swoich - naszej rodzinnej sagi. Oglądanej, opowiadanej i mówionej u mnie w domu jak rodzaj spadku. Mówiło się u nas tym językiem na co dzień. I nigdy nie wiedziałam, że autorem jest Mularczyk. A potem przyszło Co się komu śni... i odezwały się moje nieodrobione lekcje. Na każdym kroku go sprawdzałam, jakby nie wierząc, że jego postaci naprawdę żyły. Pisał z punktu widzenia kobiet, ludzi małych, nieznanych Historii albo przez nią doświadczonych i zapomnianych. Opisywał ludzi, którzy znali miejsca mi bliskie, chodzili po moich drogach lubelskich, walczyli w walkach, o których ja niewiele słyszałam. Osoby, których pseudonimy niewiele mi mówiły, a więc każde nazwisko potwierdzałam, nie ufając do końca. A to wszystko z taka wrażliwością, delikatnością niemalże dziecięcą, bez oceniania, pięknym językiem. To taka literatura trochę już zapomniana. Wciąż jątrząca wojenne rany. Po raz pierwszy tak wyraźnie do mnie dotarło: przecież AK nie jest jedyną narracją o patriotyzmie i o wojnie, jaką mamy! Mularczykowi bliżej do tradycji ludowej, historii wydziedziczonej, ludzi skrzywdzonych, którzy przecież też słono płacili za swoje czyny spędzając powojenne czasy w więzieniach. Nie mogłam uwierzyć datom, wydały mi się takie niedopasowane, nie z tych czasów - a jak widać znałam tylko jedną o nich narrację i to tę wielkomiejską....
To on [Leopold Buczkowski] powiedział mi, że człowiek umiera w życiu wiele razy: kiedy ma dwadzieścia lat, trzydzieści, czterdzieści i że za każdym razem kolejna śmierć jest coraz łagodniejsza. I jeszcze, że życie jest procesem bezustannej straty - zachwytu, olśnienia, złudzeń, miłości - a o tym, kim będziesz, decyduje godzina, data i miejsce twojego urodzenia." [Andrzej Mularczyk]
A z drugiej strony są piosenki Taco Hemingwaya, taniec w pustym pokoju, po którego ścianach przesuwają się promienie słoneczne. Maliny, kawa i książki. Lody na śniadanie i pierogi z borówkami na kolację. Jest zapach mojej skóry i jakieś, chwilowe, poczucie zgody z samą sobą, na samą siebie. Może na myśl o tym, że już za chwilę będę poza tym wszystkim. Nikt nie będzie decydował czy jestem inteligenta czy nie; czy na coś zasługuję, czy nie. Będę poza toksycznymi uwagami, grupkami wzajemnej adracji, poza podziałami i porównywaniem się do innych. Będę czytała takie książki, jakie chcę i skupiała się na sobie. Studia w pewien sposób cię wiążą. Masz z tyłu głowy litanię rzeczy do zrobienia i wymagań, którym nigdy nie sprostasz. A za osiem dni będę już wolna od podziwu, wstydu, krępujących rozmów i hierarchii akademickich. Będę mogła w całości poświęcić się pracy w księgarni, doborem książek dla dzieci, wyszukiwaniem nowości o sztuce współczesnej, tropieniem premier i wznowień najlepszej beletrystyki. Już niedługo!