Nie jest za dobrze ze mną teraz. Za dużo myślę o przyszłości; o tym, co będzie, za bardzo martwię się tym, co mnie czeka, to wisi nade mną jak burzowa chmura. Zaraz będę miała dwadzieścia jeden lat, a ja wciąż nic nie potrafię. Jestem po prostu bezużyteczna. Z jednej strony mam studia, które mnie interesują, pasjonują, ekscytują, myślę o jakiejś magisterce po licencjacie, prowadzący mówi, że mam dar, że powinnam to robić, nawet jeśli nie zawodowo-naukowo, z drugiej strony - moje wykształcenie (którego jeszcze nie mam) jest kurwa bezużyteczne. Mogę użerać się z paskudnymi dzieciakami za najniższą krajową, ale to dopiero po magisterce. Spełnienie marzeń! Kompetencji życiowych też brak: miałam prace, ale wynikły one z przypadku, albo nie było żadnych wymagań co do kandydatów. Nie dostałam żadnej pracy o którą się świadomie starałam, nawet mnie nie przyjęli na pierdolone składanie dżinsów. Ja nie mam żadnych mocnych stron, a na pracę, w której bym się sprawdziła - nie mam szans. Nie umiem gadać z ludźmi, mam zero siły, jestem niska i powolna, nie jestem samodzielna w nowych sytuacjach, gadam do siebie, no i - nawet nie umiem składać dżinsów. Nie wiem jak sobie poradzę kiedy będę już musiała pracować na stałe, naprawdę, nie wiem. Zrobiłam duże postępy na przestrzeni kilku ostatnich lat, ale czucie się komfortowo, albo chociaż znośnie w sytuacjach pracowniczych, czy ogólnie nowych, wciąż jest odległe. Chcę już być normalna, po prostu. Drugi aspekt to mieszkanie. Po pierwsze, one są tak kurewsko drogie. Po drugie, moja r. chce iść na swoje, wspieram ją w tym i kibicuję, ale to tak boli, że nie mogę jej pomóc finansowo, skoro mam być jej pasożytem. We dwójkę byłoby nam łatwiej, ale jestem utknięta w tych studiach (poniedziałek - piątek, po 8-10 godzin, plus dojazdy = zero czasu na pracę), więc jedyne, co mogę wnieść, to moja marna kasa z korepetycji i żałosnego stypendium, którego jeszcze nie mam. Jest mi tak przykro, ludzie w moim wieku już osiągają gigantyczne sukcesy, a ja siedzę na uczelni, która nawet nie ma stołówki, żeby uzyskać wykształcenie, które nic mi nie da - i nie ma lepszej drogi, nie mam kompetencji na coś innego, co mogłoby dać mi pracę, gdybym tylko umiała matmę, albo chociaż chemię. Nie, humanista się trafił. Takich się nie ceni w tym kapitalistycznym świecie. Przechodząc płynnie do najgorszego, nierozwiązywalnego problemu: świat zmierza ku zagładzie, kraj właściwie już jest w ruinach, śniegu już nigdy nie będzie, zwierzęta umierają, lasy płoną, a wszyscy mówią, że jest ok, oszczędzajcie prąd i wszystko się ułoży. Nie! Ludzie! My wszyscy zginiemy, zaraz! Wszystko drożeje, młodzi nie mają szans na samodzielność, tacy jak ja są od wiosny na celowniku władzy, klech i łysych, świat się rozpierdala, a ja - i wy - nie możemy nic zrobić. I trochę osobistych pobudek - mama mnie nienawidzi, czuję, że jestem upierdliwa dla wszystkich, nieważna, niedoceniana, bezużyteczna, r. nie chce siedzieć u mnie w domu, a mi się nie chce żyć. Nie mam celu, nie mam żadnej wartości, kiedy próbuję rozmawiać o moich problemach, otworzyć się, nie dostaję żadnej odpowiedzi, żadnej rady, mam ochotę krzyczeć: "dlaczego mi nie pomożesz", "dlaczego mnie nie wesprzesz", "dlaczego nie powiesz co mam robić", potrzebuję walidacji, a dostaję tylko milczenie, i miarowy krok. Nawet nie spojrzenie. Więc o to jestem tu, ryczę sobie do laptopa i piszę nieistotne słowa. Czuję się opuszczona, sama w tym wszystkim i nie mam się do kogo zwrócić, od jednych nie mogę się doprosić się żadnego słowa, innego niż puste pocieszenia, dla innych nie jestem ważna. Nigdy nie będę kimś.