Nade mną nikt nie płakał kiedy chciałam się zabić. Ale ona powie, że ma myśli samobójcze i - o zgrozo! - moja własna matka przejmie się bardziej tym, niż innym bałaganem, który ma w domu (mną). Nie mam żalu (a może właśnie mam?), ale nawet w tak gównianej sprawie jestem gorsza, mniej warta, niezasługująca na uwagę mamy bo jestem bezproblemowa - kiedy byłam problemowa, nie zasługiwałam, bo byłam problemowa. Nie jestem problemowa bo nie jestem histeryczką. Zamiast rzucać się po ścianach przemyślę, wypiję herbatę. Albo chociaż będę rzucać się po miękkich, różowych ściankach mózgu, ale na zewnątrz będę grzecznie siedzieć z małym, wałęsającym się uśmieszkiem. Nic dziwnego zatem, że mało mi się poświęca uwagi, kiedy sama mało jej na siebie ściągam. Ojciec odchodzi? Spokojnie, westchnę i wrócę do głaskania kota. Załamanie nerwowe i bezkresna pustka? Nie ma sprawy, popłaczę sobie przez tydzień, wezmę leki i będę gotowa do działania. Dziadek umiera? Śmierć śmiercią, ale do szkoły należałoby pójść. A w głowie torturuję się każdym słowem, każde kurwa westchnienie zwijam w bicz i tak ranię się nim, aż z wycieńczenia zasnę, by następnego dnia, od rana, znów powtarzać ten rytuał. To nic. Wybrał sobie innych i porzucił mnie, ale nie dziwi mnie to, przecież od zawsze czułam, że w sumie to mnie nie kocha. Kiedy miałam osiem lat byliśmy na basenie w wakacje, odkrytym. Były tam też stoły do ping-ponga. Chętnie grał z innymi dziećmi i uczył je tego skomplikowanego sportu, ale nie mnie, bo byłam "za mała". Teraz wiem, że byłam - i jestem - zbyt mało wartościowa. Od zawsze. To już przesądzone było, od dnia pierwszego, kiedy urodziłam się jako mały, ledwo żyjący wcześniak, a nawet wcześniej. Kiedyś - zupełnie niechcący znalazłam pamiętnik mojej mamy. Wiedziona jakimś przykrym instynktem przeczytałam kilka fragmentów. Jaki okrutny, myślący był ten los, który sprawił, że natrafiłam na fragment o tym, że mój tata nie chce mieć dzieci, a już na pewno córki. Jaki bolesny był to cios wymierzony prosto w moją chwiejną egzystencję. Stałam się bękartem. Wtedy już byłam spisana na straty, ale to nic. Boli mnie tylko to, że to samo, co ze strony taty, spotyka mnie ze strony mamy (może jedynie bardziej utajone). Ona powie słowo i boże! Dzieje się tragedia, biedna dziewczyna ma problemy, trzeba jej pomóc, natychmiast, ona nie może być sama w takim stanie, to się może źle skończyć, biedna męczennica z własnego wyboru! Ale pod nosem Ci skomle dziecko przez lata o pomoc, błaga, ale wszystko jakby zamarło - tylko martwa cisza i żadnych jęków. Ona zaledwie szepnie - i to wystarczy. Trudno. Przepracuję to sobie. W końcu i niekochane dzieci też jakoś żyją, tylko czy już zawsze moim życiem będzie dyrygować potrzeba zdobycia - nieosiągalnej - miłości rodziców?
To ja - syn dziki mego narodu.