Te obrazy mnie prześladują. To przez nie wieczorem nieruchomieję w wannie i siedzę tak, żałosna, wychudzona, z żebrami na wierzchu, aż woda stanie się zimna. Potem wychodzę i pakuję sobie ręcznik w usta, żeby nie krzyczeć, bo ona jest za ścianą. To one mi ciążą i wiszą nade mną jak wielka, burzowa chmura. I są wciąż. Nie znikają. On, gdy wygłodniały pożera rozmiękczone frytki, z worami pod oczami w za dużych spodniach. Ona, kiedy zmroczona uderza pięścią w słup a potem zostawia lepkie ślady w taksówce. Kiedy patrzy mi w oczy i mówi, że musi iść, ale to nieprawda. Oni, w pośpiechu wymijający mnie i śmiejący się pod nosem. Ona, kiedy mówi mi, że jestem okropna a potem wychodzi. I nie ma już nic. A ja pogrążam się i pogrążam, to wszystko to kolejny kamień u szyi, która łamie się pod ciężarem, która już nie pamięta jak to było być wolnym. Trzyma, a raczej próbuje, wcale nie lepszą głowę. Która coraz częściej myśli po co to wszystko. Nie chcę umrzeć. Chciałabym, żebym się po prostu skończyła, urwała, koniec historii. Oczywiście nie cały czas, ale coraz częściej. Nie potrafię po tym wszystkim podnieść głowy. Nie potrafię. Jestem za słaba. Czuję, że to niebawem się skończy. Przegram.