Gubię się w tym życiu. Ono wyciąga do mnie swoje macki, śliskie, zimne, nieprzyjemne, i pochłania mnie, wssysa w tą odchłań, z którą nie chcę się utożsamiać, od której chcę się odciąć, która nie jest częścią mnie - a jeśli jest, to oderwę ją, wyrwę ją z siebie, będę ciągnąć z całych sił, aż zostanie pustość na wieczność i na zawsze. Kłopot jest taki, że ja nie potrafię - chodzę na tą uczelnię, chodzę do tych wszystkich ludzi, czytam te wszystkie bzdury, ale nie rozumiem. Nie ogarniam, nie kumam, nie łapię. Nie wiem o co chodzi w tym wszystkim, nie potrafię się odnaleźć. Wcześniej było tak: zdarza się ciężka sytuacja - okej. Znajduję punkt zaczepienia i chwytam się, a potem już się trzymam. Pode mną dzieją się różne rzeczy, niejednokrotnie straszne, ale ja jestem tu bezpieczna, bo trzymam się mocno. Teraz: zdarza się ciężka sytuacja (czyli to, co teraz wygląda na moje życie). Szukam punktu zaczepienia, to trwa długo, chwytam się lin (choć w mojej głowie - drążków) słabych, niestabilnych, więc spadam. Wspinam się raz jeszcze. I jak już złapię coś konkretnego, to nie mogę się utrzymać. Tu jest ta różnica. Cały czas jakieś moce mnie zrzucają, drapią po dłoniach, biją, ciągną w dół. Nie mogę się w spokoju chwycić i trzymać. Codziennie rano muszę sobie przypominać, że mam po co żyć, że to wcale nie jest bezsensu, że j a nie jestem bezsensu (jak to zrobić, skoro jasnym jest, że nasze ludzkie istnienie nie ma ani celu ani właśnie sensu). Ale to jest takie kurwa trudne. To jest męczące. Męczące jest chwytanie się każdego kolejnego oddechu. Nie wiem dokąd zmierzam. Idę przez te neony, przez park, koło pomnika - i płaczę. Widzę turystę o godzinie siódmej rano w Katowicach, robiący zdjęcia ulicy - od razu atak płaczu. Nigdy nie płakałam, a teraz? Wsiadam do autobusu z K, i mówię jej, że miałam małą depresję rano, że zastanawiałam się, czy mam jeszcze po co żyć i najchętniej znowu bym popłakała, ale przecież tak nie wolno, bo to miejsce publiczne a ludzie nie chcą się przyznawać do tego, że płaczą. Nie potrafię się odnaleźć. Nie potrafię wrócić do tego, kim byłam. Boże, ja już nie wiem kim jestem teraz, a tym bardziej, kim byłam wcześniej. To wszystko się krąży, toczy się, a mi się kręci w głowie. Mam dość. Codziennie mam dość tego wszystkiego. Ja nie dorosłam do dorosłości. Nie dorosłam do świata. Nie potrafię tu funkcjonować. Może nie każdy jest po to stworzony. Po to żeby żyć.