Z wielkim przerażeniem i spokojem, wstrząśnięta, roztrzepana i rozczarowana przyglądam się jak wrzesień zabiera mi ostatki ciepłych dni, skraca wieczory, odbiera nocne gorączki i całodniowe słoneczne radości. Słońce, z wielkim żalem, bardzo pośpiesznie, odchodzi zawsze w najgorszym momencie. Jakby tego było mało spóźnia się nagminnie, nigdy nie ma Go tam, gdzie najbardziej jest potrzebne. Wieczorynkowe mgły nadchodzą w niezauważalnym momencie, nie było, a są, potem powoli czekają na moją reakcję. Nic nie mogę zrobić. Wyklinam zimę w duszy, moje myśli krzyczą, błagają, modlą się pomoc, ale już mi nie pomoże, odeszło razem ze swoim krwawym przedstawieniem aby powrócić znów jutro o 6.26. Niby to takie piękne, ten rytm, ta powtarzalność. Jakie ma to jednak znaczenie teraz, w chwilii kiedy czuję, że bez zbawczego promienia nie przetrwam zabójczego wieczoru, kiedy tylko łzy, strach i zgrzytanie zębów. Mgły wysysają ze mnie resztki ciepła, zmrok przytłacza, jak ciężka zasłona, coraz trudniej jest złapać oddech, ustać na nogach. Ten dzień gdzieś mi się wymknął, uciekł za szybko, nie wiem dlaczego tylko mnie tak umyka. Dlaczego nikt nie zauważa odbywającego się codziennie dramatu? Jedynie wątłe, zaspane lampy przydrożne stękają, chlipią, niezadowolone, że muszą dzisiaj wcześniej wstać...
Pan mnie odkrył, panie reżyserze - zimno mi.