Po co walczyć? Przecież to bez sensu. O niebo łatwiej byłoby znaleźć kogoś blisko, kogoś kto mógłby każdego dnia przytulić, otrzeć łzy, pogłaskać po głowie i pocałować w czoło. Jednak uczucie, gdy po miesiącach rozłąki ukochana osoba przytula Cię mocno do piersi i w ułamku sekundy Twój świat kurczy się do rozmiaru Waszych ciał, jest warte wysiłku. Może to chore, ale taki związek jest w pewnym sensie magiczny... Czasem tracę siłę i nadzieję, ale gdy już nadchodzi moment, gdy mogę spokojnie zasnąć, a później obudzić się, usłyszeć Jego głos, poczuć ciepło Jego ciała, Jego dłoń przesuwającą się delikatnie wzdłuż mojego kręgosłupa, Jego zapach, zaczynam rozumieć, dlaczego warto. Bo to jest niepowtarzalne uczucie, skrajnie odczuwane bezpieczeństwo i bezwarunkowa akceptacja. I miłość. W czystej, niezmąconej postaci. Dlatego warto płakać. Warto żyć, potykać się o własne nogi i upadać, choćby główną motywacją było najbliższe spotkanie. To źle żyć "byle do...", ale jeśli brak jakiegokolwiek innego sensu to czemu nie? Dlaczego nie walczyć?
L u b l i n ! ! !
(ponownie! --> dziękuję za majówkę i matury,
czyli moje 2 tygodnie raju :*) <3
"Rodzimy się by żyć
Żyjemy by umierać"
Więc co mamy do stracenia? Idziemy na całość!