mijają kolejne dni w tak zawrotnym tępie, że nie jestem w stanie nawet za cieniami nadążyć... trwam w jakimś półśnie, odrętwieniu, jak w śpiączce podtrzymując na siłe akcje serca. Jestem, uśmiecham się, robię wszystko co muszę, co powinnam, czasem to na co mam ochotę, a w gruncie rzeczy i tak wszystko zdaje sie byc beznamiętne, nijakie i bezsensownie idiotyczne. Kolejne dni, kolejne zadania, kolejne rzeczy do zrobienia, kolejne egzaminy, kolejne z góry przegrane potyczki z chorobą i atmosferą w domu... brak mi już sił i samozaparcia by trwać w tym wszystkim... niewiele brakuje żebym pierdolnęła tym wszystkim o ziemie wstała rano, wyszła i nie wróciła...