24 GODZINY NA MORZU
Zaraz po dopłynięciu na grecki ląd, czuliśmy dreszczyk emocji, dotyczący kolejnej naszej przygody. Naszym noclegiem był cudowny hotel ****, w którym nie brakowało niczego. Był basen, wyjątkowo wygodne łóżka, wspaniała, ogromna łazienka i wszystko inne, czego człowiekowi do szczęśliwego pobytu trzeba. Niestety spędziliśmy tam dosłownie kilka godzin, które równie dobrze mogliśmy spędzić gnieżdżąc się w samochodzie i nie płacąc za to, a wszystko dlatego, że z samego rana wsiadaliśmy na prom, który miał się stać naszym domem na 24 godziny!
Prom odpływał z portu o godzinie 6:30, ale na biletach napisano, że żeby zapakować na niego samochód, trzeba być tam dwie godziny wcześniej. Do tego mieliśmy wydrukowane tylko winiety, które musieliśmy wymienić na bilety.
Bolesna pobudka nastąpiła o godzinie 3:00, choć naszej jednej duszyczce coś się pokręciło i postanowiła obudzić wszystkie pokoje o 0:30. Wszyscy jednak powrócili do łóżek, a ja na całe szczęście zostałam tego wszystkiego nieświadoma.
Zanim zapakowaliśmy się do samochodów, próbowaliśmy zapomnieć o tym, że jest środek nocy i wciskaliśmy w żołądki jakiekolwiek "śniadanie".
Gdy wszyscy z jednym okiem otwartym, a drugim zamkniętym, dotarliśmy do portu, okazało się, że biuro, w którym mieliśmy odebrać bilety, jest czynne od 5:30. Półtorej godziny razem z Dawidem i dwoma starszymi przedstawicielami naszej ekipy, przedrzemaliśmy na wyjątkowo niewygodnych krzesełkach, w porcie, który bardzo przypominał tylko z wierzchu wyremontowany dworzec kolejowy. Reszta naszej trupy gnieździła się w samochodach, stojących w kolejce do bramki.
Odbieranie biletów zajęło, razem z nikomu niepotrzebnymi pytaniami, jakieś 3 minuty, tak więc łatwo sobie przeliczyć, że wystarczyło wstać o godzinie 5:30 a biorąc pod uwagę, że prom się spóźnił, jeszcze później! Woleliśmy wtedy jednak tego nie przemyślać, żeby nie wpaść w jaskinie rozpaczy.
Około godziny 7:00 nasz prom wypłynął z portu w miejscowości IGUMENICA, a kolejnym przystankiem, a jednocześnie naszą metą, była WENECJA.
Na pewno nieco inaczej wyobrażaliśmy sobie ten prom. Spodziewaliśmy się tam basenu, różnych atrakcji itd. Jednak jedyną atrakcją był pokój gier wideo, który w sumie polegał na surfowaniu po Internecie, oczywiście po jego wcześniejszym wykupieniu.
Zaraz po wejściu na pokład znaleźliśmy się w sali, która bardzo przypominała salę kinową. Były w niej fotele poustawiane w rządkach i telewizor.
Jak wyglądało życie na promie? Właściwie to bardzo mało tego życia było. Od razu po zajęciu miejsc, praktycznie wszyscy zasnęliśmy. Nie bardzo wtedy interesował nas fakt niewygody fotela czy zdecydowanie za małej ilości miejsca na nogi. Inni pasażerowie również nie zamierzali wychodzić z krainy snu. Jednak byli na to bardziej przygotowani. Sala kinowa po pół godzinie zmieniła się w jakąś noclegownie. Porozkładane zostały wszelakie materace, pościele, koce, śpiwory. Właściwie ciężko było dostrzec podłogę. Żeby wyjść z tego pomieszczenia, trzeba było podeptać kilka powstałych łóżek, próbując przy tym nie wylądować na innym ubezwładnionym snem człowieku.
Po około dwóch godzinach zaczął mi jednak doskwierać ból stawów, o których wcześniej chyba nie miałam pojęcia. Postanowiłam przejść się po naszej kwaterze. Spacer szybko się skończył. Po przejściu stołówki skończyły się miejsca do zwiedzania. Wyszłam więc na świeże powietrze, co po tych dwóch godzinach w "noclegowni" było wskazane (powietrze nie było zbyt świeże podczas przebywania tam dość sporej ilości, oddychających dusz). Znalazłam się na lądowisku dla helikopterów. Tam porozkładane były różne namioty, krzesełka, niektórzy spali pod gołym niebem w śpiworach.
Bardzo wiało, ale to zupełnie nie dziwiło, biorąc pod uwagę, że z żadnej strony nie można było zobaczyć nic innego prócz błękitnej wody, z której od czasu do czasu wynurzał się pędzący delfin.
Posiedziałam tam chwilkę ale miałam na uwadze fakt, że pomimo wiatru, ostre słońce nieźle praży, więc ewakuowałam się stamtąd i wróciłam do trybu snu.
Właściwie tak wyglądały całe 24 godziny. Spanie, spanie i spanie z małymi przerwami na oddech na zewnątrz lub na jedzenie, o którym informował kobiecy głos, wydobywający się znikąd i mówiący po grecku, włosku i angielsku.
Jedną z dłuższych przerw była ta, podczas której mała Roxi przybiegła poprosić mnie, żebym pomogła jej zrozumieć nowopoznaną koleżankę. Okazało się, że była Czeszką i razem z jej rodzicami zagraliśmy w wyjątkowy monopol, w którym kupowało się konie i stadniny.
Zadziwiłam wtedy samą siebie, ponieważ rozmawiałam z nimi po czesku i nawet mnie rozumieli! Przynajmniej tak mi się wydawało.
Przed pójściem na najdłuższą, nocną drzemkę, wypiłyśmy wraz z pozostałymi współtowarzyszkami wyprawy po półlitrowej butelce włoskiego wina, co drastycznie poprawiło nam humory.
Każdy miał swój styl spania, podczas tej owej najdłuższej drzemki. Ja rozłożyłam się na kocu, przytulając się do podłogi. W moje ślady poszły jeszcze dwie osoby z naszej paczki. Nade mną na dwóch fotelach spała Roxi, która we śnie chyba brała udział w jakimś maratonie a jej bieżnią były moje plecy. Na poczwórnym siedzeniu obok spała ciocia, Dawid postanowił wyspać się w samochodzie pokład niżej a wujek wylądował na stołówkowej kanapie.
Po wyjściu z promu w Wenecji, przejechaliśmy kilka miast i na śniadanie postanowiliśmy, zgodnie z wakacyjną tradycją, wszamać "ciumciaka w szuwarach", czyli kurczaka z marketu w szuwarach. Tym razem szuwarami był marketowy parking, ale to niczemu nie zaszkodziło.
Stamtąd popędziliśmy już prosto do domu, zatrzymując się tylko w austriackim McDonaldzie. Oczywiście, w Wiedniu napotkaliśmy ogromną ulewę (jak za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam). Muszę jednak powiedzieć, że nigdy nie widziałam tak ogromnych kul gradowych. Jednak obeszło się bez uszkodzeń samochodu i wybitych szyb.
Tak zakończyła się nasza podróż. Jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam przeżyć tyle przygód i poznać tyle krajów i tyle kultur. Wiem, że na pewno wciąż będę podróżować.
Co będzie następne? Nie wiem! W końcu wszystko co ostatnio robię, jest jednym wielkim spontanem i nie zamierzam tego zmieniać!