Żmije, gady, skręty, przyjaźnie w peletonie. Zużyte graty, sentymenty, wspomnień słonie.
A barykady zmiękły, a serce ciągle płonie. Czy te składy chętnych mych powiek wiek wchłonie?
Jak żywe kadry, co biegły po głowie przez skronie.
Trzy dekady pękły, czuję naiwności koniec.
Za ideałem gonię, tak by go nie sponiewierać. Uczę się wybierać poziom lotów w mym balonie. Uczę się odmawiać czasem nawet bycia...
Gdy frunę za pasją, żaden kryzys nie jest straszny. Wśród chaszczy racją jest, że cudne życie toczyć tu mam zaszczyt.
Kiedy robię to co kocham mam nad sobą wietrzne maszty,
To jest ta wolność, na którą zasługuje każdy.
Wyszłam z domu by wejść na grzbiet nieboskłonu. I skoczyć bez spadochronu, choć mam lęk wysokości.
Poczuć piękno wolności, znowu biec na oślep. I nawet nie waż mówić się, że nie dorosłam.
Bo ile to już wiosen tak slalomem dryfuję zaiste? Klucze wiolinowe wskazują mi drogę przez system.
Nie jestem nazwiskiem na liście by jak one przestać istnieć.
Zanim wyłoni swe skronie następny pierwszy przebiśnieg.
Chce zwycięstw, nasze marzenia to misje na teraz.
A wszystkie wytyczne to wizje, które wybierasz.
Od zera do gwiazd i mogę czas poprzebierać w literach dobierając takich szat, by nie poznał go zegar.