dobra. to jedziemy z kolejnymi refleksjami ;p
w ogóle to gdzie w końcu jest moje miejsce? za chwilę przestanie istnieć jedna z części mnie i wydaje mi się, że właśnie dlatego zaczęłam się nad tym zastanawiać.
są tematy typu "czy wszystko co zaczęło się wtedy powinno się też teraz skończyć?" albo "czy było warto?" albo "co mi to właściwie dało?".
trochę mi szkoda siebie, bo dużo zainwestowałam w tę sprawę. aż ciężko mi uwierzyć, że kiedyś była dla mnie najważniejsza i że przedkładałam ją nawet nad szkołę! czasami chciałabym być tamtą dziewczyną, mieć tamte problemy, mieć tamte kontakty z ludźmi, mieć tamten optymizm i nie mieć planów na przyszłość. chcę by wizja studiowania i pracy była mi tak odległa jak wtedy...
oglądałam sobie stare zdjęcia i podziwiam osobę, którą byłam. że w tamtej chwili miałam tyle odwagi, by udźwignąć tak ogromny obowiązek z tak wielkim optymizmem i zacięciem. I was only silly redhead with no idea of real life...i wstydziłam się mówić po angielsku. i miałam marzenia, które teraz, z perspektywy czasu wydają się takie niedorzecznie głupkowate, nierealne, wręcz filmowe... :)
obecnie chciałabym żyć jak w filmie. być może nawet w tandetnej, głupiej komedii romantycznej, gdzie wszystko zawsze kończy się dobrze, tak, że główny bohater/bohaterka pozostają w zgodzie ze swoimi uczuciami szczęśliwi na zawsze. i nawet próbuję tak żyć.
ale kiedy tak myślę sobie o tych wszystkich cudownych przygodach i rozwiązaniu akcji tak, jak chce moje serce, rzeczywistość wylewa na mnie kubeł zimnej wody. i pozostaję na środku mojego szarego, pozbawionego dreszczyku emocji życia z mokrymi włosami, wyglądając jak cocker spaniel.
najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie chce mi się wziąć w garść i dążyć do celu teraz, bo myślę, że za bardzo musiałabym się starać i zrobię to później. błędne koło. i ja zdaje sobie z tego sprawę! matko, jaki ze mnie popaprany leń.
i zgubiłam wątek. ale to nic... wrócimy do tego!