Chyba.
No tak, chyba mam problem z określeniem siebie. A tak dokładniej mówiąc z określeniem własnego stanu emocjonalnego (bo akurat o stanie fizycznym wiem wszystko - że gardło boli, że cały czas zmiennie zimno i gorąco, że potrzebny antybiotyk itede.).
Myśli rozproszone proszą się o uporządkowanie, ale tak naprawdę to jestem w tak cudownym nastroju, że nie wiem z jakiej racji miałabym sobie to psuć racjonalnym myśleniem.
I weź tu bądź normalny...
Na kanwie wydarzeń ostatnich:
Lepiej dawać szanse czy ucinać coś w połowie jeśli się stwierdzi, że to nie ma sensu?
Bo czy nie jest tak, że każdy ma jakąś chwilę zwątpienia, która trwa raz dłużej raz krócej? I kiedy przerwie się w tej dłuższej chwili zwątpienia coś, na czym nam zależy to marne są szanse na odratowanie.
Czy może to złudzenie, i tak naprawdę trwa się w czymś fałszywym co wydaje się realne przez momenty, w których czujemy się szczęśliwi?
Bo przecież to tak jest, że z każdym i w każdej sytuacji można choć przez chwilę czuć się dobrze.
I czy to nie iluzja kiedy żyje się tylko od jednego momentu do kolejnego?
Czy może powinno być tak, że żyje się wszystkimi chwilami - tymi dobrymi i złymi - po to by poprawiać to, co jest nie w porządku, po to by było coraz więcej lepszych uczuć?
Bo tak właśnie mi się wydawało. No właśnie... WYDAWAŁO. Teraz już sama nie wiem.