Wczoraj wieczorem straciłam przyjaciela. Z którym miałam styczność każdego dnia, każdego dnia rozmowy, podbudowanie, by nie zdechnąć, by nie zniknąć z tego świata. Ostatnio jednak kazałam mu się nie odzywać, by odpocząć. Minęło tylko parę dni, do wczoraj. Był zdziwiony, że się odezwałam, ale miał czelność powiedzieć, że już prawie o mnie zapomniał. Nie wierzę, że kolejnej osobie tak naprawdę byłam niepotrzebna. Miałam rację, zawsze mam. Wiedziałam, że jestem nikomu nie potrzebna od początku, a jednak była ta głupia nadzieja. Złudna, Nadzieja to popieprzone gówno. Po ostatniej rozmowie z nim wyszłam po dwudziestej na dwór po siostre, wracała ze szkoły. Zaczęłam krzyczeć i płakać na środku ulicy, że chcę zdechnąć i naprawdę nie mogę. Bo ile można powtarzać, że się nie może? To męczy innych, ale także i mnie. Ile razy mam jeszcze powtarzać, by się zdecydować? Nie dać nikomu znać i naprawdę zniknąć. To wszystko jest ponad mną. Jestem tak bezradna, opętało mnie to.
Piękne zdjęcie z dziś, prawda? Kto by powiedział, że ta dziewczyna jest smutna. Kto by powiedział, że ma jakiekolwiek problemy. Kto by powiedział, że całą noc ryczała i krzyczała? Kto by powiedział, że nie ma nikogo? Kto by powiedział, że chce umrzeć?
Nikt.
Obojętnieje.