Nie lubię mojego ciała. I nie chodzi tutaj o wagę, wzrost, czy krzywy nos. Wizualnie siebie lubię, nieskromnie pisząc- nawet bardzo. Nie lubię fałszywej skromności- ja mam zdanie o sobie, że ładna ze mnie kobieta. Po prostu. Zwłaszcza w takie dni ,jak ten ze zdjęcia. Tylko czasem mam wrażenie, że poza wyglądem i masą planów, marzeń, które chcę zrealizować, a nie mogę -nie mam nic więcej. Natomiast swojego organizmu nie lubię. Organizmu, który działa na przekór ,jakby na złość. Albo inaczej- nie działa prawidłowo, a konkretnie jeden organ, no może dwa. Do tej pory dawałam sobie radę walcząc z przewlekłym, nieokreślonym w dodatku cholerstwem 8 lat, doszłam jednak do takiego etapu w swoim życiu ,gdzie powoli staje mi się już wszystko obojętne ,co dalej. Dlaczego? Bo mój organizm tak mi właśnie dał popalić, że wszystko inne w obliczu tego ,co się dzieje ze mną od paru dni traci sens i znaczenie. Mało jest rzeczy na których nadal mi zależy, kiedyś goniłam za kolejnymi kwalifikacjami, papierkami- mimo ,że to nie one świadczą o wartości człowieka. Goniłam za tym -sama nie wiem czemu. Po części ,by móc się za coś utrzymać ,a z drugiej strony ,by móc sobie zasłużyć na czyiś szacunek, miłość? Powoli ,a raczej ostatnio dość szybko tracę nad tym panowanie,a kolejne tabletki ,które łykam jak cukierki dają już mizerny efekt. Czuję jakby wszystko mi się zapadło, całe plany i marzenia. Romans z jednym pomieszczeniem w domu. Codzienna walka z bólem. W głowie mam tylko jedną myśl z którą też się już długo bije ,aby nie dopuszczać takich myśli do siebie częściej niż się to po prostu dzieje. Chce mi się płakać i płaczę, czasem rano po obudzeniu, czasem wieczorami, niekiedy całymi dniami. Chciałam być silna i mam wrażenie- że byłam ,całe 8 lat. Całe 8 lat mimo samopoczucia zakładałam maskę, mimo tego co się działo z moim ciałem. Makijaż, ładny strój, leki. Notorycznie słyszę, że muszę to przetrzymać, muszę jakoś dać radę. Jakoś daję radę już latami. Tylko ja nie chcę żyć jakoś... Ja chcę żyć niesamowicie. Chcę móc spontanicznie coś zaplanować i stwierdzić ''tak ,zaraz będę, pakuję się i wychodzę'' , chcę móc wyjechać gdzieś dalej i nie myśleć ,co będzie, chcę się spełniać i robić to, co lubię. Niedawno udostępniłam na fb pewien filmik o dziewczynie, która długo zmagała się ze zdrowotnymi problemami i była już na skraju wyczerpania, mówiono jej ,że wszystko jest w głowie, że nie ma ograniczeń- one są tylko w umyśle. Sama do pewnego czasu pocieszałam się i wiele tłumaczyłam sobie tym tekstem. To właśnie ona powiedziała, że nie do końca się z tym stwierdzeniem zgadza. Bo co z tego, że głowa czegoś chce, jeśli ciało na to nie pozwala? Co nam da zaklinanie rzeczywistości ,że ułoży się ,będzie ,lub jest okej, gdy po prostu NIE JEST i to nie jest od dawna? Sytuacja ma się tym gorzej ,kiedy choruje się na schorzenie, którego gołym okiem nie widać. Niestety- albo i stety ,bo są tego plusy i minusy- ale wielu chorób nie widać. Wiem, że mnóstwo osób do tej pory oceniało mnie właśnie po wyglądzie, twierdząc czasem, że mogę coś symulować, że niemożliwe jest, by codziennie coś dolegało, szczególnie kiedy mam na sobie makijaż, ładny strój i fenomenalny uśmiech na twarzy, albo słyszałam wtedy słynne- weź tabletkę ,to Ci przejdzie. Problem zaczyna się wtedy ,kiedy bierzesz nie jedną tabletkę, a dozwoloną dawkę dobową 8 tabletek plus 30 innych ...i one nie działają. Ludziom się to w głowach nie mieści ,że taka ilość tabletek może nie pomóc. Bo przecież na zdrowych działa już jedna i to czasem za mocno. Albo insynuowanie odnośnie rzekomej lekomanii. Lekoman bierze leki ,bo czuje ,że musi ,że chce. Osoba chora nie chce, nienawidzi leków a musi je brać, nie dlatego, że czuje, że musi ,a dlatego, że bez nich organizm by się wykończył. Co by było ,gdybym nie brała leków? Skończyłabym skrajnie niedożywiona z silnymi zaburzeniami elektrolitowymi, które w konsekwencji upośledziłyby czynności nerek i innych organów. Żałuję czasem, że te osoby ,które tak wiele zdań wypowiadały na mój temat ,szczególnie tych nieprzychylnych ,lekko kpiących -nie miały okazji widzieć mnie bez ani jednej tabletki. Szybko zmieniłyby zdanie. Bo niestety człowiek jak nie zobaczy- to nie uwierzy. Wiem, zdrowym osobom ciężko to sobie wyobrazić, ale niestety- taka jest rzeczywistość wielu chorych. Pomijając już, że zmagają się z brakiem wyrozumiałości innych ,to często mają do pohamowania swoje nadmierne ambicje i pracę, oraz zajęcia w szkole/ na uczelni często przedkładają na własne zdrowie, co bywa jeszcze większym błędem. I nie ma dnia, bym się nie modliła, czego też się nie wstydzę, gdy człowiek chce pomocy- łapie się wszystkiego, nie ma więc dnia bym nie pragnęła, aby w końcu ktoś to nieokreślone cholerstwo zdiagnozował prawidłowo, aby w końcu ktoś mi pomógł. O pomoc błagam każdego wieczora. Ukojenie czuję tylko w ramionach mojego chłopaka. Ale jest to ukojenie chwilowe, chwilowy balsam na obolałą, poranioną duszę, tak jak tabletki -są chwilowym ukojeniem i zatuszowaniem dolegliwości... I po raz pierwszy przyznaję się do czegoś, do czego nigdy nie chciałam się przyznać, a już w ogóle publicznie, na blogu- nie jestem chyba jednak tak silna jak myślałam, nie mam już siły udawać, że jest dobrze ,gdy nie jest, nie wiem czy sobie poradzę. I nie obchodzi mnie, co kto pomyśli ,czytając ten wpis. Dochodząc do etapu ,gdzie powoli wszystko blednie i traci swój sens, oraz znaczenie...jest mi chyba już wszystko jedno...