Jak można od kogoś wymagać totalnego wsparcia i zrozumienia samemu nie wymagać od siebie niczego? Bo czymże jest moje ciągłe powtarzanie, że jest dobry, że jest przystojny, że sobie poradzi, że widzę postępy jego treningów nie otrzymując w zamian nic z tego co potrzebuję, o czym doskonale jest świadom? Jakże okrutne jest to przeczucie, że za jakiś czas będę prawdopodobnie musieć sobie sama radzić, bo głupota nasze drogi podzieli. On pójdzie w kredyt, ledwo ciągnąc koniec z końcem, bo przecież tak musi mężczyzna, bo przecież to wstyd mieszkać z rodzicem, bo przecież trzeba udowodnić całemu światu, a przede wszystkim sobie, że jestem coś wart że potrafię sobie sam poradzić. Gówno prawda. To wszystko nie jest warte tych czasów, w których pracownik nic nie znaczy, a człowiek jest tylko liczba w axelu.
Dziwią się mnie dlaczego walczę o to mieszkanie, dlaczego tak mi zależy na tych trzech pokojach. Dlatego, żeby to było moje, żeby nie pchać się w chore kredyty. A to, że będę mieszkała z tatą to nic takiego. To będzie moje mieszkanie, nikomu nie będę musiała płacić za to, by móc żyć. Owszem, mój brat będzie spłacał kredyt, ale tylko dlatego, że on w zamian dostanie połowę bliźniaka w prestiżowej dzielnicy.
Ja chcę tylko żyć godnie, na swoim, być szczęśliwą i się realizować.
Jednak z każdym dniem uświadamiamy sobie, że nasze realizacje są różne. Jego jest własne mieszkanie, kredyt, zwiedzanie całego świata kosztem młodości, kosztem miłości, rodziny, dzieci. To nie są moje marzenia. Moje marzenia są takie same tylko realizowane w tym samym czasie, bez podziału co pierwsze, co drugie.
Mam 25lat. W tym wieku jeszcze pokolenie temu było inaczej. Teraz jest inaczej. Ja nie chcę inaczej. Ja chcę stabilnie. Tu i teraz. Wiedzieć. Mieć pewność. Stawiać kroki bez strachu, że grunt pod nogami mi się zapadnie, bo odejdzie jedna z najważniejszych osób w moim życiu z powodu głupoty. Tak, bo to jest głupota. Ambicja, ambicja przerastająca komfort jest głupotą. Ja tez mam ambicje. Duże. Większe niż mogę je realizować dlatego mnie to tak zabolało. Dlaczego nazwał mnie leniwcem? Bo lubię spać? Zrobiłam dzisiaj o wiele więcej niż on, mimo że spałam w dzień to nawał mnie leniwcem. Zabolało. Kurwa, zabolało. Tak, bo wymyśliłam sobie chodzenie w każdą sobotę o 9 na angielski. Wymyśliłam sobie, bez powodu zakład, że zdam test na 90%. Wymyśliłam sobie szukanie pracy mimo że jest mi w obecnej dobrze. Wymyśliłam sobie ćwiczenia, które wykonuje, które mieliśmy razem wykonywać, mimo że się sobie podobam. Tak, wszystko jest moim wymysłem, a ja jestem leniwcem. Tak zabolało, że poszłam w odwet. Wygarnęłam co dziś zrobił użytecznego oprócz swojego kochanego treningu. Naprawił kontakt. Brawo. Wyśmiałam go. A on się obraził. Śmiertelnie. Tak, rozumiem, że jest bez pracy i może czuć się beznadziejnie, jednak to nie odznacza, by mnie wyzywać samemu będąc w złej sytuacji.
On się obraził, a ja czuję wyrzuty sumienia. Oczywiście. Przeklęta pizda. Tyle mam do powiedzenia. Wiecznie przejmująca się losem innych, gdzie każdy inny ma mój los w dupie. Bo przecież co z tego, że stawiam go na piedestale, jest dla mnie najważniejszy skoro on ma inne plany? Na co jemu jestem skoro nie widzi mnie z nim za 5 lat? Na co to MI?
W sumie... ma rację. Jestem leniwem. To jest moja strefa komfortu, z której nie chcę się ruszyć. I się nie ruszę. Póki mnie nie wyrzucą, póki sama siebie nie wyrzuce.