Wielkie czerwone słońce moich myśli unosiło się tuż nad końcem języka,
płonęło czystą euforią i szczęśliwością. Było jak wielki meteor sunący po granatowości nieba, pomiędzy gwiazdami, pomiędzy galaktyką oczu.
Całowałam płótno by tworzyć obrazy. Obrazy których nie byłam w stanie opisać.
I każdy pocałunek który żarzył się jak lawa w chwilę potem stawał się martwy. Czerwień zamieniała
się w Czerń. Umierała każda cząstka płomienia. Wyglądało to jakby kwiat który właśnie rozkwitł
całą swoją paletą barw i intensywnością zapachu nagle z prędkością światła gnił i kurczył się,
zupełnie jak gdyby wyssano z niego całe życie.
I słońce dogasało, przestawało być centrum wszechświata, powoli stawało się wrakiem statku, miało
poszarpane maszty i dziurawe dno, nagle było już tylko widmem płynącym po mgle, już tylko
wspomnieniem tryumfowania po błękitności oceanu. Nikt już o nim nie pamiętał.
Zapadło się we mnie jak dym papierosa, było gorzkie i duszące w smaku, czułam jak wewnątrz mnie
osadza się rdza. Obejmowała każdy zakamarek ciała, płynęła w żyłach coraz bardziej raniąc od
środka. Serce zamarło w bezruchu gdy już wyczerpały się wszystkie zasoby energii, po prostu
padło.Słyszałam szmer rozmawiających ze sobą płuc, potakiwania żeber i jelit. Wszystkie
jednogłośnie oznajmiły, że fabryka umarła.
Pamiętam słoność powietrza, i jaskrawe światło odbijające się od trawy, pamiętam brzęczenie
owadów i zapach polnych kwiatów na łące. Pamiętam donośny śmiech i bieganie boso po plaży.
A potem szybki nurt rzeki i tysiące zrobionych zdjęć które nigdy nie zostały wywołane.
Pamiętam mojego kota który ocierał się o moje nogi jak tylko wchodziłam do domu, i dreptał za mną
miaucząc coraz głośniej. Pamiętam uśmiechy moich rodziców gdy oznajmiłam, że zostaną dziadkami.
Pamiętam wszystko. Zupełnie jakbym oglądała film.
I odchodząca od ściany pożółkła tapeta, i złoto wylewające się z moich ust wodospadem.
Nagle było go pełno, lejąca konsystencja przypominała miód, nie umiem nazwać jego smaku, było
cierpkie i jednocześnie słodkie. Pamiętam jak wsuwałam w nie palce i patrzyłam jak całe moje
dłonie stają się złote. Byłam Midasową opowieścią. A później wkładali mnie do ust zmarłym by
mogli odejść i w spokoju przekroczyć Styks.
Widok z okna nie był przychylny, stał za nim ponury cmentarz z setką kruków krążących nad nim jak
sępy nad padliną. One zawsze śpiewały jedną pieśń, pieśń pogańskich bogów o nieśmiertelności.
Patrzyłam na nie zawsze z wielkim zachwytem, miałam ochotę rozłożyć skrzydła i latać razem z
nimi, krzycząc przeraźliwie o wieczności która miała nigdy nie nadejść. Jednak moje skrzydła były
inne, były jak skrzydła Ikara, więc wiedząc o ich kruchości uciekłam od Śmierci, w zamian pisząc
dla niej wiersze.
Przychodziła zawsze wieczorem, przybierała różne postaci, raz była prostytutką o bujnych blond
lokach i z blizną na podbródku, paliła skręty z wielką gracją, kazała nalewać sobie wódki.
Miała stare dłonie, w porównaniu do jej w miarę młodej twarzy dłonie miała jak trup. Ironia losu.
Raz przyszła jako mały chłopiec, oglądała telewizję i łapczywie wyciągała co raz to nowe lizaki z
kieszeni. Zawsze obok siebie sadzała brązowego misia bez jednego oka. Może to był jej rumak
zamieniony na chwilę , na pobyt u mnie. Może to był jej martwy przyjaciel.
Ostatnim razem była starszym mężczyzną, z bruzdami na twarzy jak ugniecione ciasto. Pachniał
werbeną. a na placu serdecznym lewej ręki miał wielki srebrny sygnet z heksagramem. Pił wino z
wysokiego kieliszka, opowiadał historie o wojnach. O wojnach o których nikt nigdy nie słyszał.
Moje obrazy nie były zrozumiałe dla ludzi, było w nich zbyt wiele emocji i widoków których
człowiek nie potrafił pojąć swoim ograniczonym rozumem. Przymykałam oczy i wplatałam na twarz
uśmiech wybrany z gablotki w gabinecie. Gabinet był oddalony od salonu trzy tysiące mil. Nie
istniał. Podobnie jak cała reszta świata.
Na tarczy zegara rozciagał się wielki cień żałobny. Nie miał kształtu, był po prostu istnieniem.
Drgał za każdym ruchem wskazówki, jakby był flagą wetkniętą w brzeg lądu tuż nad morzem, gdzie
wiatr pogrywał na nim swoje szalone glissanda i stacatta. Drgał jak urywany oddech kiedy człowiek się dusi i próbuje jakoś pokonać nieuchronny koniec.
Całowałam moje płótna by nadać im specyficzny i wyrazisty klimat. To było prawie jak hodowanie
egzotycznych kwiatów w szklarni, dopatrywanie jak dorastają, podlewanie, rozmowy z nimi. Moje obrazy miały imiona, zapisywane w pierwszym enochiańskim. To był język Aniołów.
I każdy był jedyny w swoim rodzaju, każdy był inny. Tak jak każdy człowiek którego zabiłam był
inny.Krew stopniowo czerniała na każdym obrazie, zamieniała się w ciemność. Tylko na moich rękach
zawsze stawała się brunatna jak gasnące słońce.